23 lutego 2018
Jeszcze nie przyszli cz. II. - OSTATNIA
Klik, klik. Nigdy nie pamiętam dwóch ostatnich cyfr. Aż mi głupio przed samym sobą, ale chyba jestem zmuszony stać i udać się na poszukiwania wszechnotesu z wszechadresami.
Żeby przez tyle lat nie nauczyć się numeru telefonu do własnej dziewczyny? Chyba mam otępienie przedstarcze, syndrom poetyckiego zaniku mózgu. Zwierszował się na całego, zmienił w ciąg liter i wypłynął uszami. Co do diaska? Parę cyfr i ciężko mi je zapa...
...siedem na końcu - tyle wiem.
- Cześć, kochanie. Która jest? Niemożliwe, myślałem, że znacznie wcześniej. Jezu, przecież nie dzwoniłbym o tej godzinie, gdybym ... Nic się nie stało, po prostu chciałem pogadać. Pa.
No i strzeliła focha, cholera jasna. Omal się nie pokłóciliśmy, znowu bez powodu. Muszę zapalić, nie wytrzymam bezustannej nerwówy. Jak tak dalej pójdzie - miesiąc, dwa - i się rozstaniemy, kompletnie po nic, o nic, ogarnie nas hiperbezsens, związek rozpłynie się jak rzeźba z lodu na Saharze.
Zaciągam się szlugiem. Już to widzę: posąg mnie, Ewy, zmieniający się w kałużę brudnej wody. Miłość, która definitywnie wyparowała.
Kuźwa! Chyba powinienem zarejestrować się na portalach randkowych; może poznałbym równie, albo choć w połowie zajebiście mroczną i ładną laskę?
E, marne szanse. Meneleję, trzeba przyznać. Rozpiłem się. W porównaniu z gościem, jakim byłem pięć - sześć lat temu - Ewa trafiła na zgliszcza. Jestem jak popowodziowy dom, zalany spirytusem. Ktoś rzucił zapałkę.
Zamykam okno. Dziennik dobiegł końca. Mery siedzi pod ścianą, jak zwykle z otwartymi ustami.
Wiecie - czasem wręcz zazdroszczę jej kamiennego (a ściślej: gumowego) spokoju. Gapisz się, kochana, szeroko...
Ti dit! Ti dit!
- Co znowu? - zerkam na wyświetlacz. A, prawda - miałem nie odbierać. Schrzaniony telefon Ewy sam oddzwania, kilka minut po zakończeniu rozmowy. Już parę razy dałem się nabrać, że może jeszcze - dziewczynie się odwidziało i pragnie pogadać, minęła jej złość. A tu niespodzianka - głucha cisza po drugiej stronie.
Co to ja...? A, Mery. Niewzruszona na sprawy doczesne, jak i wieczne, hiperstoiczka. Dziwi się wszystkiemu i w równym stopniu olewa, gardzi rzeczywistością. W jej pustej głowie nie ma prawa wylęgnąć się jakakolwiek filozofia, ba - choćby najpłytsza, błaha myśl.
Pozorny zachwyt, za którym nie kryje się dosłownie nic. Mery - straszak na matkę. Do dziś się z tego śmieję.
Krzysiek z Anetą kupili mi gumową „kumpelę” na osiemnastkę. Nie ja pierwszy, nie ostatni dostałem taki prezent.
Lala jak lala, niedroga (niecałe dwie stówy za „kobietę”? Jak darmo!) atrapa człowieka.
Nadmuchało się pannicę za pomocą pompki rowerowej. Bałem się użyć kompresora - a co, jak rozerwałoby biedaczkę?
Popiło się, zdmuchnąłem świeczki. Damula z gumy całą imprezę zajmowała poczesne miejsce, tuż obok jubilata.
Mając już nieźle w czubie coś mi odbiło, ubrałem ją w koszulę, spodnie, założyłem nowej dziewczynie swoje najlepsze buty. I przywiązałem, ku uciesze znajomych, człekokształtny balon za „szyję” do żyrandola.
Potem pękły jeszcze ze cztery butle wódy ognistej, jakieś wińska, nalewka ze śliwek, czy innych gruszek. Z tego, co mi zrelacjonowano - padłem jako pierwszy. Towarzycho mogło mi wynieść pół chaty - spałbym jak osesek snem sprawiedliwych, o bożym świecie nie wiedząc.
Rankiem obudził, a raczej wyrwał mnie ze snu przeraźliwy krzyk, obłąkańczy wrzask matki. Naprawdę myślała, że postać, która na pasku dynda u sufitu, to jej jedyny syn. Nie wytrzymałem trudów pełnoletności i powiesiłem się, ledwie skończywszy osiemnaście lat. Pewnie ze strachu przed dorosłością, wolałem na zawsze pozostać dzieckiem.
Zerwałem się, oczywiście, jak oparzony, zacząłem uspokajać rodzicielkę, że przecież żyję. Od razu sczaiłem, co się stało, nawet wyrwany o jakiejś nieludzkiej porze, dajmy na to szóstej rano, z pijackiego snu. Wrzask nad uchem: „Jezu, Rafał, Boże, dlaczego?” - postawiłby mumię na nogi. Albo taką właśnie, nadmuchaną lalę.
Nie pamiętam, jak długo Mery dyndała na żyrandolu - rok, dwa? W końcu znudziło mi się patrzenie na wisielca i ściągnąłem nieszczęśnicę. Amnestia po paroletnim odbywaniu kary śmierci.
Siedzi teraz, ani razu nie użyta zgodnie z przeznaczeniem, dziewicza, nieskalana Mery, vis a vis telewizora, patrzy w pudło, włączone, czy nie, szeroko otwartymi oczami. Przypomina mi późno odnalezione ciało topielicy. Bezustanne zdziwienie. Nie do uwierzenia: jak to - tonę? - zdają się mówić gumowe usta.
Była kiedyś kreskówka Marceli szpak dziwi się światu. Mery Konrad (de domo Floriańska) obserwuje makietę rzeczywistości. W jej nieprawdziwych oczach wszystko jest jednakowo sztuczne; uczucia, emocje, dramaty i radości - to tylko ziarna powietrza suchego jak piach, okruchy pustych myśli. To nieuleczalne milczenie.
III. Wyraje
Świt. Głowa - jak zawsze - pęka. Za bardzo przyzwyczaiłem organizm do alkoholu, do kaca. Prawdopodobnie jest już na tyle zespolony (świadomie nie chcę używać słowa „uzależnienie”) z ce dwa ha pięć o ha, że na każde przebudzenie się reaguje złym samopoczuciem, jakby podświadomie uznawał, że inaczej przecież się nie da, ja i gorzała to nierozerwalne części układanki, naczynia połączone, zrośnięte główkami bliźnięta syjamskie. Jedno nie przeżyje ani chwili bez drugiego.
Zakładam świeżo uprane ciuchy. Oczywiście cuchną stęchlizną marki amica. Pieprzony złom - jak tylko nieco dojdę do siebie - będę reklamować szmelc, nie odpuszczę.
Aż mdli od smrodu. Syf, po prostu syf. Musze wylać na siebie pół butelki perfum, by nie capić na kilometr.
Jeszcze pół roku temu, gdy odwaliłem numer w poczekalni - mogłem cuchnąć. Powiem więcej, moi kochani antyczytelnicy - smród byłby wręcz wskazany, pasowałby do image wariatuńcia, jaki stworzyłem z nudów w poczekalni u dentystki.
To by było dobre! Do tego potargane włosy, zielona broda, rwanie na sobie ubrań! Czub na całego!
Po co świrowałem - spytacie. A, tak jakoś, żeby zabić nudę, obłaskawić nieprzyjazne miejsce, w jakim się znalazłem. Wreszcie: by zabić strach, dodać sobie otuchy.
- Bo wie pani - zagaiłem, zaczynając od środka zdania, rozmowę z
jakąś staruchą - oni mnie już nie wypuszczą. Kto raz najął się do ugniatania zwłok, ten tak łatwo nie może zrezygnować z pracy. Grabarze mają długie łapska, możesz uciekać, skryć się choćby w borsuczej norze - znajdą wszędzie. Wlazłeś między wrony - to kracz, inaczej cię zadziobią! A to, oczywiste, pani kochana, że każdy, kto przy nieboszczykach robi - musi mieć nienaganną prezencję. Szacunek do denatów tego wymaga. Choć nie uczestniczę w samych ceremoniach pogrzebowych, tylko zginam i masuję ciało dotknięte rigor mortis, o tak - e - ep (tu wykonałem parę mało skoordynowanych ruchów, coś w stylu skłono - przysiadów), niekiedy muszę uciec się do złamania kończyn, gdy trafi się wyjątkowy skostnialec; pomimo to mam obowiązek wyglądać schludnie. Stąd moja tu obecność, muszę ogarnąć uzębienie.
Babina popatrzyła na „świra” z nieukrywaną zgrozą.
- Ja to od zawsze miałem ciężko w życiu, od pierwszych chwil. Jestem dzieckiem z porodu falistego. Ledwie przyszedłem na świat. Po opuszczeniu macicy nie mogłem trafić na powierzchnię, zagubiłem się w ciele matki. Szukają, szukają lekarze, położne świecą batarejkami, zaglądają - no wcięło! A wtedy, w PRLu, nie było takich tomografów i innych rezonansów magnetycznych, by zdiagnozować, że to nie ciąża urojona, że jestem w środku, buszuję, przeciskam się między narządami wewnętrznymi, sprawiając mamie niewysłowiony ból.
Tu słuchaczka wytrzeszczyła mętne oczy.
-...wreszcie, po całej dobie porodu, udało się mnie zlokalizować w przełyku. Ginekolog wziął taaaakie duże kleszcze i wyciągnął uparciucha przez gardło. Podobno nawet wtedy byłem niegrzeczny, łobuzowałem, nie chciało mi się wyłazić. Chyba nawet uczepiłem się maminego języka.
- Boże! Coś pan - z byka spadł?
- Nie rozumiem. Jak pani widzi - od maleńkości - głupawy charakter dezorganizuje mi życie. Co rusz za jego sprawą wplątuję się w mniej, lub bardziej dziwaczne sytuacje. Z resztą - cała rodzina taka. Dziadek świętej pamięci, wierzył w mądrości ludowe, raz, jak miałem z pięć lat, chciał mnie zaszyć na pół nocy wewnątrz wypatroszonego prosiaka, bo był przekonany, że mięso wyciąga choroby i uroki. Może przeżyłbym taką terapię, może nie. Wolę nie spekulować.
- Ty normalny jesteś? - wtrąca się wąsaty brzuchacz.
- Jak najbardziej - odpowiadam z promiennym uśmiechem.
- ...a raz, jak pojechaliśmy całą rodziną na bazar, to...
- Zamknij się, człowieku!
- ...to stary Żyd, taki co to wiecie - skupuje szmaty, chodzi od wsi do wsi...
- Skończysz?
- ...on mnie zawołał do siebie. Z początku grzecznie - spytał, czy nie chcę cukierków. No jak małe dziecko mogłoby odmówić, zważywszy, że w domu się nie przelewało i na wszelakie monte - sronte, chipsy zwyczajnie brakowało kasy? Podał mi w kościstej łapie, dłoni jak u kostuchy, dwa cukierasy. Ale mówi, że nie ma nic za darmo, muszę coś dać w zamian. I wiecie państwo, co zrobił? Wyjął z kieszeni kozik i odchlastał mi wszystkie guziki od serdaka. Poważnie! Taki zielony miałem, niemodny, starszy ode mnie, ale zawsze ubranie to ubranie. Z ciuchlandu. No ileż taki kaftanik mógł kosztować? Na dzisiejsze, nowe złote - ze dwa, a może i to nie. A same guziki? Toż to groszowe sprawy. I zobaczcie, jacy są niektórzy ludzie! Z gówna skórkę by zdarli, dziecko wabią, by mu zniszczyć...
- Nie słuchaj, Basiu, to wariat.
- ...ciekawe, co z nimi zrobił. Przecież nie sprzedał na czarnym rynku, he, he. Może se do marynarki doszył?
Cisza. Kolejkowicze, jak na komendę, poodwracali głowy. Gapią się w ścianę. Ja - trędowaty przez swoje szaleństwo, spaczony, zmutowany - przestałem istnieć. Siedzi między nimi coś wypełnionego powietrzem. Bliźniak Mery, świeżo odcięty z żyrandola fantom.
Odwalając takie numery jestem w swoim żywiole. Woda na młyn. Kręci się wielkie, drewniane koło fortuny, pieni się mineralny ściek. Z tej mąki nie będzie nawet zakalca. Wołki zbożowe, prusaki i inne robactwo wyłazi z ust, gdy żartuję w równie szczeniacki sposób jak ten, który właśnie opisałem.
Odganiajcie skrzydlate paskudztwa, wszelakie łazikurwy, jakie lęgną się w podobnych wygłupach. Rozpylcie muchozol, póki nie jest za późno!
Jeszcze parę takich numerów i zobaczycie - sprowadzę na wieś plagę słownej szarańczy. Roje wyżrą wam mózgi i będziecie jak Mery - wiecznie zdziwionymi lalkami. Na wszelki wypadek więc - zakazuję słuchania dalszych bredni!
...no, w drodze wyjątku - ty - możesz. Ale tylko co drugie zdanie! W pozostałych - owady powoli zastępują sylaby.
Taki już jest ten mój zbiór baśni - bliżej mu do scenariusza filmu grozy; niezmiernie durnej komedyjki, gdzie zamiast żywych trupów spod ziemi wyłażą akwizytorzy.
Skuś się na jakiś bubel, proszę!
IV. Atencjusz
Trochę głupio się przyznać, ale... w zasadzie nie miałbym nic przeciwko śmiertelnie zakochanej we mnie stalkerce, takiej jak z filmu i ksiażki Misery.
Kompletna szajba - nie marzę o top modelkach, aktorce, piosenkarce, czy choćby dziewczynie z sąsiedztwa; chciałbym, aby przychrzaniła się do mnie zapatrzona jak w obrazek, wierna niczym psisko, kompletna świruska (chyba tylko taka mogłaby się zakochać na zabój we Florkopoecie, oddać się w pełni, ba - zrosnąć ze mną, nie chcieć opuścić nawet na sekundę).
Jedynie psychopatka widziałaby ideał w poe - wymoczku. To żadna fałszywa skromność, jestem w pełni świadom ogromu swych wad, ich ciężaru gatunkowego.
Mam dwie, trzy, może dziesięć osobowości, jestem diabelnie niespójny. Miesza się coś pod skórą, wewnątrz czaszki, buzuje. Metafory, czarne robaczki, skarabeusze świętojańskie obłażą galaretowaty mózg. Myśli toną w bajorze, rozwarstwiam się, replikuję. Tysiące Florafałów idą w przeciwnych kierunkach. Niekiedy mam wrażenie, że coś rozrywa mnie na strzępy, raz (pisałem o tym wielokrotnie w biograficznawych opowiadankach) jestem pustelnikiem z brodą do pasa, wegetuję w szałasochatce gdzieś poza cywilizacją, może w samym sercu Bieszczad, lub innych Alp, na końcu świata i o jeden krok dalej, zakopuję się w ciszy, pustce, przestaję istnieć. Dożywotnio.
Patrzcie, koledzy i koleżanki z dawnych klas, portalowi znajomi, wpółpoeci, jak bardzo mnie nie ma. Pogrzebałem się w płytkim grobie, mimo to nikt nie zdoła odkopać kości, okładek rękopisów, resztek florkopoety. Relikty pozostaną raz na zawsze w ukryciu, zadołowane.
Kolejna z moich osobowości to skrajnie atencyjny i egotyczny celebryta. Zawsze w świetle jupiterów, blasku fleszy paparazzi. Mieszkam w barokowej rezydencji, pałacu magnackim. Dławię się otaczającym przepychem, obrastam w bogato zdobiony tłuszcz. Kilogramy, tony, półtusze, ciężkie ornamenty. Pozowanie na ściankach podczas eventów, markowe sadło, co trzecia kość - pozłacana.
Rozbrzmiewają fanfary i zewsząd daje się słyszeć ochy i achy, komplemencidła zauroczonych mną kobiet. W mężczyznach budzę respekt, dżejmsbondowski supermen, nadczłowiek jest dla nich niedoścignionym wzorem, ideałem piękna, archetypicznym hipersamcem. Pozdrawiam wyznawców gestem dłoni, niczym papież naprędce założonej sekty. Z miejsca każdy z nich zmienia orientację seksualną, stają się śmiertelnie zakochanymi we mnie gejami. Gotowi są oddać za mnie życie, dać się nabić na pal, pokroić w kosteczkę, podpalić, bylebym tylko był szczęśliwy. Kłaniają się w pas przed guru, niektórzy - padają na twarz.
Trzeci ja - to zbieracz, maniakalny gromadziciel dóbr wszelakiego rodzaju, owładnięty ciężką syllogomanią pan na zamku z brudu. Mieszkam, a w zasadzie koczuję w wypełnionej po dach szmatami, na wpół wrośniętej w ziemię tavrii. Mój dom zawalił się pod ciężarem składowanego na dachu gruzu i elektrośmieci.
Okres jesienno - zimowy spędzam w niemiłosiernie zagraconym garażu, w towarzystwie opajęczonych wuesek, eshaelek i całego stada motoryne, ogarów i jawek. Oczęta moje cieszą pożółkłe przed ćwierćwieczem plakaty z Motoru, porno - rozkładówki, do snu tulą dźwięki płynące z przedwiecznego radia taraban.
Kolejnych sto florkowersji, moich odmian, złożyłem w ofierze ku czci... niczego. Spłonęły w fajerkach, kilka rozpuściłem w toksycznej i żrącej ślinie.
Niedługo „mnie właściwego” (nie mam najmniejszych wątpliwości, ze tak się stanie!) pochłoną piekielne czeluści. Tak zwyczajnie, ziemia się rozstąpi i wychyną pazurzaste, kosmate łapska, zostanę przez nie wciągnięty do krainy ognia i bólu.
Nic szczególnego, przyznacie, moi hipotetyczni i hipnotyczni czytelnicy. Tani cud, pełno takich na każdej ulicy, w byle mieścinie. Właściwie - co krok mają miejsce podobne wypadki, nikt już nie zwraca uwagi na deszcze siarki, roje meteorytów, gwiazdy Piołun spadłe do bajor i sadzawek.
Czortom chyba będzie obojętne, którą z wersji capną, na dobrą sprawę jest mnie tylu, tak różnych i bliźniaczo podobnych, Florków, sobowtórów, że jeden czy piętnastu w tę, czy w tę - nie zrobi nikomu różnicy, nawet rogatym mordziakom.
Pewna część mnie już zawsze będzie uwięziona we wraku kompletnie zmyślonego auta, udusi się pod zwałami równie wyimaginowanych szmat.
Nie ma czego żałować, kochani, takie są reguły tej gry - wymaga ona poświęceń. Ktoś nie żyje, żeby nie żyć mógł ktoś, że tak powiem. Prawdziwe są tylko życiorysy ściemniane starym babom na poczekalniach, blagi najprzeróżniejsze. Bez kolejki mogą wejść jedynie osoby wybzdurzone ma poczekaniu, fantasmagoryści z brodami do pasa, stuletnie dziewice noszące gwiazdy we włosach, przedszkolaki o szafirach zamiast oczu.
Wielki Pan Doktor czeka na was, ludzie - gwiazdy, meteoryci, szare komety. Zaraz zostaniecie uleczeni ze swojej niezwykłości, skończycie jako sterane życiem babiny, zapijaczeni zgorzknialcy spod hipermarketów, proszący o poratowanie, bo właśnie zabrakło kilkudziesięciu groszy do złocistego napoju.
No idźcie, przecież wiem, ze tego chcecie, ciąży wam ta cała cudowność.
No - kto pierwszy pozbędzie się garba?
V. Wycieczka do Diabłopola.
Ukochana znów nie w sosie. Czasami wydaje się, że jest żeńską odmianą Jasia Fasoli, albo inspektora Clouseau. Wiecznie zdarzają jej się dziwaczne/ kuriozalne/ głupawe przygody, lapsusy, przekręcenia wyrazów. Przykłady? Bardzo proszę:
- mimowolne udawanie Telimeny - jesteśmy w lesie, i Ewa prosi, bym zrobił jej „artystyczne” zdjęcie. Całą sesyjkę plenerową. Kładzie się na - jak jej się zdaje - kretowisku, przybiera łoadno - uroczo - niewinną pozę, robi minkę, jakby była świeżo nawróconą femme fatale. I zrywa się po chwili, z wrzaskiem. Ze aua! Że piecze! Że cholerne mrówy!
- Ewa kopci jak smok. Podczas koszenia trawnika niedopalony papieros wpada jej do stanika, między piersi. Skutek wiadomy: bolesne oparzenie tychże.
- podwójna komedia: podczas jednej z eskapad do miejsc opuszczonych, ponurych, a zruderzałych, znajdujemy obraz z XIX wieku. Święty Józef, Maryja i Dzieciątko, wbrew logice wystrojeni w szkarłaty i rubiny. Religijny kicz z 1890 roku, odpustowe badziewie na wyblakłym papierze, w drewnianych ramach.
Ponieważ moja dziewczyna lubuje się w różnistych starociach, zapadłą decyzja: bierzemy. Bez wahania wytaszczyłem (cicho, nie używajcie słowa ukradłem) obrazidło z chaty.
„Módlcie się coś tam, coś tam, co Maryi” - głosiła inskrypcja , ozdobne litery powyżej postaci. Nie pamiętam dobrze, nie przyglądałem się, co zabieram, wziąłem trefną rzecz - i chodu, póki nikt nie widzi.
Takie zabytkowe (jak dla mnie) nic, sacropolo sprzed ponad wieku - ale summa summarum - to śmierdząca sprawa, zabierz papier za szkłem, a będziesz odpowiadać, jakbyś pół domu wyniósł.
I - raz, dwa - siup ten syf do bagażnika. Na szczęście obyło się bez świadków. Tylko tego by brakowało, abym zyskał opinię złodzieja!
Wracając z fantem do mego domu (mieliśmy z Ewą dla siebie jeszcze niecałe pół godzinki) Ewa relacjonuje przez telefon najlepszej koleżance, jakiż to „prezent” dostała przed momentem od chłopaka. Serio! Dał obraz z dziewiętnastego wieku! Święta rodzina w królewskich szatach, a pod spodem słowa papieża Piasta!
Cisza zaległa po drugiej stronie komórki. Chwilę później rozległ się (słyszalny zapewne nawet na zewnątrz auta) śmiech, ba - rechot.
- No dobrze, Piusa, przejęzyczyłam się - odparła naburmuszona nieco Ewunia (gwoli ścisłości - w roku pańskim 1890 na tronie Piotrowym zasiadał Jego Świętobliwość Leon XIII - i tak też było podpisane wezwanie do wiernych, nie wiem, skąd moja dziewczyna wytrzasnęła owego Piusa Chościskowica , papieża - oracza).
Ja oczywiście również się roześmiałem z arcyzabawnego lapsusu. Nie mogłem się powstrzymać.
W drodze powrotnej do - tym razem swego) domu - Ewuni spadł kiep. Znowu. Tak po prostu, na trzeźwo, spomiędzy jej warg wysunął się niedopałek. Upadł na udo. Zanim najukochańsza z kobiet zdążyła się zatrzymać i stłumić pożar w zarodku, żar z papierosa wypalił w całkiem ładnej, żółtej sukience, sporą dziurę. Cholerny świat.
Sam nie wiem, moi kochani, mało istniejący czytelnicy, po kiego grzyba relacjonuję te wszystkie wypadki czemu zabrałem was w kuriozalno - cudaczną podróż do Diabłopola, krainy, której zakazane jest istnieć, pod karą wieczystego nawrócenia.
Pisze te słowa na tęgim rauszu. Wiem, solennie przyrzekałem sobie, że nigdy tego nie zrobię, ale wiecie, jak to jest. Mam nadzieję, że złamanie danego słowa wybaczy mi papież z dynastii Piastów, ojciec Siemowita.
Dla ukochanej dopuściłem się właśnie kradzieży. Z tego też się spowiadam, biskupie Rzymu, Gniezna, patriarcho wszystkich zmyślonych kościołów, o których będę bajać innym ludziom w innej poczekalni, święty patronie opuszczonych domów i poetów zjedzonych żywcem przez stada myszy. Moja bardzo wielka wina, przeto błagam cię, czcigodny małżonku Rzepichy, o odpuszczenie mi win ciężkich, jakoby kamienie młyńskie, na rany każdego przebierańca udającego Chrystusa, przysięgam już nigdy nie ukraść niczego z niezamieszkanych posesji.
Od tej pory - jeśli Niebiosa dozwolą - będę prawy i czysty, jak bezchmurne niebo, niezapisany notatnik. Obiecuję zdać na złom szpetne wraczysko tavrii, uprzątnąć posesję; wreszcie - zrobić porządek wewnątrz głowy.
Wyłączam telewizor grający od zmierzchu do świtu pod czaszką. Skończył się film Misery, Dziennik, nawet Wieczorynka.
W całym kraju poruszenie - trwają alkowybory. Kto żyw pędzi do urn, by oddać głos na tego, czy innego opoja.
Dzielni członkowie komisji niestrudzenie badają alkomatami - jedynie napruci obywatele mogą postawić krzyżyk przy nazwisku wybranego kandydata.
Oczywiście - tylko durnie stawiają jeden. Im więcej, tym lepiej! Już siedem gwarantuje pewne miejsce w Etylosejmie, osiemnaście - dostanie się do Komisji Delirenatu.
Prowadzę was, bezodbiorcy tego tekstu, w ciszy i skupieniu. Porozumiewajmy się wyłącznie szeptem. Stąpajcie ostrożnie, bo jeszcze który poślizgnie się na kałuży krwi i zaliczy glebę.
Pełno tu tego, plama na plamie, kleksy, istne rozlewiska. Odkąd wprowadzono dziwaczne przepisy dotyczące poruszania się po ścieżkach rowerowych, obowiązkowe wypadki, ulice przypominają rzeźnie. Każdy cyklista co pięć, a w niedziele i święta państwowe co siedem kilometrów jest obowiązany spaść z jednośladu i uderzyć głową w jezdnię. Za niestosowanie się do nowego zarządzenia grożą surowe konsekwencje - od spuszczenia przez funkcjonariuszy Policji, czy Straży miejskiej powietrza w kołach rowery „przestępcy – buntownika”, na przecięciu ramy wehikułu - narzędzia „zbrodni” kończąc.
Żartowałem, moi drodzy, owe przepisy obowiązują jedynie na terenie Deopola, maleńkiego miasta zamieszkałego wyłącznie przez apostatów i ateuszy. A tam przecież byliśmy wczoraj.
Przed nami kolejny punkt wycieczki - grób klechy - pedofila. Przygotujcie, kochani, kilofy, pięciokilowe młoty, słoje wypełnione nieczystościami. Trzeba przysłużyć się ojczyźnie, usunąć zło spośród siebie, jako rzecze pismo.
Kto najzacieklej będzie niszczyć, wykaże się wyjątkową determinacją - otrzyma zaszczytny tytuł Rolitencieri Jego Śiętobliwości Piasta XII, stary i nieco wyblakły obraz, gumową lalkę o imieniu Mery, oraz tomiszcze wierszy jednego z najgorzej rokujących poetów - debiutantów - jakiegoś tam Floriana Konrada.
Nie dajmy spoczywać w spokoju arcybiskupowi, to bydlę zasługuje na wieczystą kaźń. Niech mu ziemia ciąży, robale dzień po dniu wyżerają serce. I dobrze, by odrastało.
Niekończący się rozkład - to jedyna sprawiedliwa kara dla ścierwa tego ścierwa!
VI. Delicta gravia
Właśnie zdałem sobie sprawę, że pisze Ewuni a Muzom. Szlachtuję w tym tekście naprzykrzające się fanki, bawię się w stwórcę Niczego.
Zbliża się noc, zapowiedziany deszcz Perseidów. Niedługo Święty Wawrzyniec znów się rozpłacze, beksa. Z nieba będą spadać nieudane wiersze, poronione pomysły na fabuły powieści.
W dalekiej stolicy kaci umierają z przepracowania, na posterunkach świeżo reaktywowanej Milicji Obywatelskiej, wiążąc pętle za pętlą.
Coraz więcej osób pragnie być transniewidoma, transgłucha, w kraju panuje plaga samookaleczeń. Nie dla rent, ani by wyłudzić cokolwiek innego, choćby kartę parkingową dla osoby niepełnosprawnej.
Nastała swoista moda na dysfunkcje, bycie nie w pełni sił, chromanie, niedosłuch, poruszanie się na wózku inwalidzkim, lub choćby o kulach. Za sprawą internetu rozpowszechniło się istne wariactwo: w kąt poszło bycie dit, lifestylowe bzdury typu norcic walking, jogging, siłownie, solaria, weganizm, hipsteriady różnego kalibru.
Teraz trendy jest kołnierz ortopedyczny, sztuczne oko (co więksi desperaco, niewolnicy mód, albo też osobniki zaburzone, cierpiące na apotemnofilię - wybierzcie sami - pozbawiają się oczu za pomocą śrubokrętów, bądź wlewają pod powieki środki do udrażniania rur), protezy kończyn.
Jesteśmy ponad to, Ewuniu, bujać to my, a nie nas. Poetom nigdy nie przyszłyby do głowy równie naiwniackie bzdury.
Nasz duch unosi się ponad spienionymi wodami. Wrze Ocean Głupoty, toną w nim całe pokolenia. W różowej łódce dryfuje Mery. Machamy do niej z wysokości.
Mam pewność: jeden z zabłąkanych meteorów spadnie w okolicach Smoleńska. Znów zginie kwiat polskiej inteligencji, establishment intelektu, elita patriotów.
Gorący kamień uderzy w statek głupców i w ciągu paru chwil straci życie sto tysięcy poetów. Jedyny ocalały, wyjątkowo niesympatyczny rozbitek zarzuci mi chaotyczność, brak spójnej fabuły, rozwarstwienie tej historii, jej niewiarygodne wręcz rozkawałkowanie, brak celu, bezsensowne zlepianie do kupy myśli, zdarzeń, bajek, okraszanie owej mało zjadliwej potrawy humorem niskich lotów.
I będziesz mieć rację, gościu, wyjdź z mojej głowy, a postawię ci piwo w nagrodę. Trafiłeś bowiem w samo sedno.
Ewunia jest osią, wokół której obraca się sztuczna Ziemia, koncentrują się wydarzenia kluczowe dla losów świata.
Poprzednie zdanie jest błędem, zapomnij, że je przeczytałeś / przeczytałaś. Połowę niniejszych bajuch wymazuje korektorem, ścieram gumką - myszką (jedna z tych, które pożarły Popiela Iskariotę, dziewiętnastowiecznego antypapieża).
Dla Pięknouśmiechej jestem gotów popełnić najokrutniejszą zbrodnię: napisać powieść erotyczną, nawrócić się, czy nawet - o zgrozo - spalić pomysłownik z notatkami, złożyć śluby wieczystej abstynencji literackiej, oduczyć się pisać.
Chcesz? Rasz - dwa - zamykam się we florkopercie, naklejasz znaczek - i lecę listem poleconym w pięćdziesiąt stron świata, rozmieniam się na drobne, które nie starczą nawet na najtańszy ołówek.
Jestem mielizną intelektualną, infekuję wydumane na poczekaniu krainy ideologią białą i czystą jak Antarktyka, kompletnym brakiem logiki. Moja bzdurność w tworzeniu jest konsekwentna, robię to z chłodną precyzją.
Skostniały i toporny język, istna góra lodowa, o którą rozbijają się luksusowe liniowce, transatlantyki, queeratlantyki, statki pełne nieoświeceńców, proroków za dychę.
Odbywa się to, jak zapewne zdążyliście się domyślić, całkowicie bezdźwięcznie. Cisza jak masłem zasiał (pozwolicie, że znów poprzekręcam związki frazeologiczne, potnę przysłowia).
W oddali płoną wieńce na grobie odrażającego zboczeńca, szpanerzy ze świeżo wypalonymi oczami idą gęsiego do najmodniejszej dyskoteki w regionie. I wiedzie ich cyklop, król balu.
Spadły z sedia gestatoria Pius Kołodziej, w ostatnich słowach przed śmiercią nakazuje wiernym, aby mnie nie słuchali. Przeklina Florka i Rafała od fantastów, mitomanów, grozi ekskomuniką.
Uśmiecham się z politowaniem. Każdy grzech zostanie zapisany w Księdze Wojen złotą czcionką, głupcze.
VII. Ucieczka z Diabłopola
- Czemu raz używasz własnego imienia, a raz - ojca? I jeszcze ten Florian, z bierzmowania. Lubisz udawanki, takie maski, przemianę w kogoś innego? - stalkerka przytula się, odrzuca wyrwany mi z ręki nóż.
- Rafcio - Olek - Florek - Konrad. Nie za dużo? Zobacz - ja jestem Iwon, tam i w realu. Po co ściemniać? Naprawdę boisz się ludzi.
Przerażony patrzę w świńskie, kaprawe oczka, rozpaczliwie próbuję z nich wyczytać intencje prześladowczyni. Co zamierza mi zrobić? Tortury, seks, może każe opiewać się w wierszach, pisać na cześć i chwałę jej imienia hymny pochwalne, tysiączwrotkowe panegiryki?
- To tylko sen. Nie ma się czego bać., Ścigam cię trochę, wiesz? Zobacz - znów tu jestem. Minęły dwa tygodnie, odkąd obejrzałeś Misery. Trochę długi cliffhanger, co nie? Czas kończyć.
- Yyy... Co przez to rozumiesz?
- Kawa wystygła, jak zwykle o niej zapomniałeś. Utopi się mucha i będziesz musiał wylać. A po co marnować? Oszczędzaj, nie przelewa ci się. Masz tu pięćdziesiąt zeta. Więcej nie mam. Kup sobie coś porządnego do pisania. Na parkera chyba nie starczy. Wylicytuj tańsze pióro. I obowiązkowo - cały słoiczek naboi. Niedrogie, sto sztuk - dwanaście złotych.
- Wiem.
- To czemu używasz o - tandety? Przecież to hadko w ręce wziąć! - psychofanka łamie na pół jeden z tanich długopisów. Z kuchni zaciągnęła mnie do pokoju. Cały czas drżę, serce wali jak młot.
- Wiesz, jak to jest - z czystego wygodnictwa - przychodzę do spożywczaka, mydło i powidło, biorę garść „rurek”, jak je nazywam, dziesięć długopisów za trzy pięćdziesiąt, płacę i już - mam spokój. A to ważne, czym piszesz? Sens się liczy. JAK. Możesz mieć i najdroższe, za parędziesiąt tysięcy, a tworzyć nim szajs, być grafomanem. Pióro ci nic nie da, to tylko rzecz, półśrodek. Detal. Śmieć. Talentu nie kupisz na allegro.
- Egalitoman, lubisz z tylko najtańsze badziewie.
- Coś w tym jest. Taka filozofia życia.
- Tłumacz se, tłumacz. Mechanizm autowyparcia, menelu. Żal ci kasy na cokolwiek innego, niż wóda. Tfu. Ale to się zmieni.
- Jezu - kiedy?
- W przyszłej historyjce. Czekaj na rozpoczęcie zdjęć. Skontaktujemy się na fejsie, albo dostaniesz maila. I uważaj na siebie, moczymordo. Nawet prezentu nie dałeś takiego, jak trzeba, musiałeś ukraść obraz. I co z tego, ze Ewa chciała? Kradzież to kradzież, wstydź się.
I znikła. Zostałem sam, wewnątrz snu - pustki, w środku nocy, której nie rozświetli deszcz Perseidów.
Zaduch, nie ma czym oddychać. Nawet z Mery uszło powietrze, pod ścianą leży żałosna wylinka.
Chyba napiszę o tym wiersz.
Koniec
Z gwar łacińsko - aramejskich przełożył F. K.
Montaż i udźwiękowienie - Florya Studio.
Czytał Leon Kołodziej - Oracz.