23 lutego 2018
Zanikanie różnic cz. I.
I. Śródkultura
Parno. Mam wrażenie, że wszystkie pory roku, dnia, wrzucono do jednego kotła, zmiksowano i tworzą coś w rodzaju zawiesiny (jeśli to lek - to przeciw czemu?), niestrawną papkę, kolaż nieprzystających do siebie elementów.
Składniki nie mogą się w pełni połączyć, współistnieć dłużej, niż parę chwil, mutacja zaszła zbyt głęboko i oto powstała forma niezdolna do życia, potworek, który umrze, zaniknie po wzięciu zaledwie pierwszego oddechu.
Coś wymyka się prostym schematom, nie daje się dookreślić, spaja w niepożądanych miejscach.
Dziwne, że nie mogę z całą pewnością stwierdzić, czy jest dzień, czy noc, zima, a może sam środek lata. Mam oczywiście w domu kalendarz i znam się na zegarku, przez moment jednak zagubiłem się w monotonnym marszu, żmudna wędrówka sprawiła, że popadłem w marazm, ogarnęło mnie kompletne odrętwienie.
Mijane drzewa, bloki, samochody, są niczym części roztrzaskanego mechanizmu. Wlokąc się usiłuję coś poskładać, idę przecież dokądś, a raczej jestem prowadzony. Coś przecież czeka na końcu, jakieś rozwiązanie, odpowiedź, jeszcze krok - dwa i dowiem się szczegółów, poznam reguły gry. Może układanka okaże się prostsza, niż zakładałem, a tajemna maszyneria, w której jestem, stanie się dziecięcą zabawką, albo układem scalonym plastikowego radyjka na baterie.
Może zaraz wróci pełna świadomość, znów będę pewny, że jestem we własnym mieście, nie wewnątrz statku kosmitów, czy na wysypisku robotów z filmu Pan Kleks w kosmosie.
- Coś się tak zamyślił? - pyta Agnieszka.
- A, tak jakoś. Weź mnie sprowadź na ziemię. Przez moment rozważałem naturę wszechrzeczy, stworzyłem parę systemów filozoficznych. Wszystkie, oczywiście, sprowadzały się do jednego - nic nie jest ważne poza... nie wiem, czym. Może radykalnym hedonizmem. Ty - ja tu świat rozkminiam.
- Jeszcze cię trzyma? To już nudne.
- Trochę trzyma - powtarzam beznamiętnie. Człowiek - echo, chodząca echolalia. Krzyknij takiemu prosto w ucho, a odpowie dudniącym głosem, jak zza siedmiu gór. Kompletna pustka w głowie, to i dźwięk się odbija.
- Zwiędł mi - wypalam ni z gruchy, ni z pietruchy. Dziewczyna, rzecz jasna, parska śmiechem.
- Jezu - co?
- Kaktus. Hodowałem go większą część życia. Posadziłem mając dziesięć lat. O - z takiej małej kulki. I był ze mną tyle czasu. Smutne.
- No, jak diabli. Kaktus, kuźwa. Zaraz zobaczysz lepsze rzeczy. Może przestaniesz myśleć o głupotach.
- Daleko jeszcze?
- Powiem jak będziemy. A pochowałeś już?
- Daj spokój, to przecież tylko durny kaktus, nie kot. Ale w takich chwilach bardziej myśli się o przemijaniu. Że wszystko wymyka się z rąk, jest śliskie. Że wieczny połów, zawsze jest się na dorobku, goni coś płynnego, bezkształtną formę - i ciągle się będzie o krok za daleko...
- Matko. Włączył ci się tryb "prorok".
- Może.
- Do jutra przejdzie. Tylko wiesz- nie narób siary.
- Dobra. Chyba, wiesz, naprawdę nieźle mnie trzepnęło.
- No. Masz w sobie czterysta woltów. Gada za ciebie prąd.
- Fajnie powiedziane. Może weź pisz wiersze.
- "Animowane ludobójstwo".
- E tam, szczeniacki tytuł. Pod taki nie podepniesz żadnej sensownej myśli.
- Pff, znawca.
Droczymy się jak para zakochanych szczeniaków. Każde z nas mówi w nieznanym dla rozmówcy języku. Dziwne, przecież braliśmy to samo.
- Wiesz, że tu chowano kiedyś ludzi? - Agnieszka wskazuje walącą się szopę, pod którą wrasta w ziemię rower. Składaczyna, wigry 3. Podobny dostałem na Pierwszą Komunię.
- Gadasz... Cmentarz był?
- Nie, za duże słowo. Po prostu zakopano parunastu jakichś wyrzutków. Może samobójców. Bez krzyży, bez jakiegokolwiek oznaczenia, że tu ludzie leżą. Damnatio memoriae.
- Skąd wiesz?
- Ojciec opowiadał. W latach sześćdziesiątych nawet miały tu być prowadzone badania archeologiczne, ale jak zwykle - sprawa rozbiła się o brak kasy. Z resztą - po co komu wygrzebywać trupy, do tego na prywatnej posesji?
- Ty - może spróbujmy...
- Wariat!
- No. Na całego. Najweselszy w powiecie. Może znaleźlibyśmy hełm, nieśmiertelnik, cokolwiek? Gołych nie pochowali.
- Florek! Przecież to było ze trzysta lat temu! - głos Agnieszki dobiega jakby z metalowego pudła i - przysiągłbym - że nie powiedziała tego, co usłyszałem, lecz wyraz kończący się na "-rdalaj".
- Śnił mi się ostatnio Indianin. Okropny był - zaczyna niespodziewanie nowy temat.Uskoki myślowe, jakże charakterystyczne dla naszego stanu.
- Czemu?
- Święto zmarłych, jestem na cmentarzu. Niosę siatę pełną zniczy i nagle go widzę. Przygarbiony facet w pióropuszu, ubrany w skóry. Stoi do mnie tyłem i nie uwierzysz, co robi.
- Domyślam się.
- Akurat nie to. Lepił bałwana na grobie mojej matki! Wyobrażasz sobie? Podbiegam, łapię za rękaw, zaczynam krzyczeć, że jak tak można, co pan wyprawia? A on się odwraca i patrzy błyszczącymi oczami. Twarz- pomarszczona jak suszone jabłko, wręcz spękana, i ten zły wzrok. Jakby chciał mnie nim zabić. Nic nie mówi, tylko się gapi, przeszywa spojrzeniem.
- Hah, nawet zabawne.
- Taaak, jasne. Obudziłam się z uczuciem może nie tyle smutku, co pustki. On znieważył szczególnie bliskie mi miejsce, odebrał mi sacrum. To jakby mnie osobiście uderzył, napluł w twarz.
- Sen - mara, jak to mówią.
- No, to tu.
Wyrasta przed nami dom. Piętrowy klocek w kolorze brudnopistacjowym. W żadnym z okien nie świeci się światło. Jest już po zmroku, w okolicznych blokach "szyby niebieskie od telewizorów", a ty - głucha cisza.
- Nikogo nie ma.
- Są, są, chodź! - Agnieszka niemal sił wciąga na zachwaszczone podwórko. Ostatni raz trawę koszono tu chyba w siedemdziesiątym ósmym. Ogarnia mnie dziwny niepokój.
Nie ekscytuję się, nie czuję radosnego podniecenia, a przecież już za moment mam nadzieję wziąć udział w tak wyczekiwanym wydarzeniu. Zamiast się cieszyć jest mi nieprzyjemnie. Budynek sprawia wrażenie wymarłego.
"Wyczuwam złą aurę"- jakby powiedziała przesądna laska, lat piętnaście.
Ostatni raz bawiłem się w urban (a czemu nie Kiszczak, he, he) exploration w ubiegłym roku. Sam nie lubię zwiedzać ruder, żadna przyjemność. To wręcz błąkanie się po przyczarnobylskiej zonie. Wszechobecna pustka przełazi na człowieka. W takich miejscach starzeję się kilka razy szybciej, obrastam pajęczynami.
Wychodzi się potem brudny i przygnębiony, jakby się samemu było jedną z zapomnianych rzeczy, które się widziało, chwilowo ożywionym rupieciem.
Wchodzimy do środka. Na chwilę odejmuje mi mowę. Kamienieję.
To, co na zewnątrz wygląda, ba - JEST piętrowym budynkiem, w środku ma rozmiary kiosku. Nie wiem, jak to możliwe, do tej pory widywałem takie cyrki jedynie na filmach typu Naga broń. Aż otwieram usta ze zdziwienia.
W pomieszczonku, pomieszczoneczku aż roi się od ludzi, jest ono szczelnie zapełnione dziesiątkami głów, korpusów, człekomasą. Pełza ten robal z kąta w kąt, mówi coś do siebie, pyta i odpowiada. Sami mężczyźni, do tego starzy. Średnia wieku - osiemdziesiąt pięć, albo i więcej.
Co jest? Miały być wygłupy halloweenowe, zabawa w masono - satanistów, do tego cały wagon towaru (główny powód, dla którego czekałem na dzisiejszy wieczór, jak na zbawienie), więc spodziewałem się domówki w gronie równolatków Agnieszki, a tu... party w domu starców.
Nikt nie zwraca na nas uwagi, geronci są wpatrzeni w siebie, w ściany, w sufit.
Szepty. Szemranina. Ciężko choćby pojedyncze słowo z tej zbitki. Monolit, zdania splątane, niczym węzeł gordyjski. Nie idzie rozciąć nawet najostrzejszym scyzorykiem.
Wraz z Agnieszką przepychamy się bliżej inscenizowanego "ołtarza", bo, jak się domyślam, tym właśnie będzie stoliczek z ustawionymi na blacie świeczkami - podgrzewaczami. Błyszczy mahoniowa politura, drżą rachityczne płomienie.
Każdy z matuzalemów ma na sobie garnitur. Czerwono - biały. Ojczyźniane barwy, pewnie zaraz wyjdzie opierzeniec przebrany za orła i zaintonuje Rotę.
Zaduch. Jedna ręka nerwowo mnę pelerynę, drugą - nerwowo przytrzymuję hełm. Ciągle wyślizguje się spod pachy; jest przy tym ciężki jak diabli. W oficerskich buciorach chlupie pot.
Jakiś złośliwy demon podkusił, by z okazji ćpańskodomówki założyć kostium Dartha Vadera. Wyglądam, czuję się i chodzę jak ostatni kretyn.
- Długo będziemy tak kisnąć? - niecierpliwię się po paru minutach wsłuchiwania się w monotonne murmurando. Wszystko co złe, dobre i przyjemne - przeszło, wywietrzało,, jestem trzeźwiuchny jak aniołeczek, prawicze putto.
- Cierpliwości trochę. Celebrans powinien zaraz być.
Po kolejnym kwadransie rozpływania się z gorąca, jestem bliski wyjścia. Najgenialniejsza impreza tego milenium - stój niczym błazen, poć się w oczekiwaniu na bliżej nieokreślone cuś, rozpoczęcie melanżu pośród pomarszczonych dziadyg.
Wreszcie - otwierają się drzwi i staje w nich Godot. Spodziewałem się postawnego kapłana czarnej wiary, gościa z plastikowymi rogami na łysym łbie, sobowtóra LaVeya, a tym czasem mistrz ceremonii bardziej przypomina Indianina ze snu Agnieszki - do izby wczłapuje zgarbiony człowieczyna.