24 lutego 2018
Szukamy przyczyn cz. II. - OST.
IV. Starokaina
Kierujący autem człowiek pierwotny i jego kumpel posługują się dziwnym dialektem. Ich mowa ocieka tłuszczem, jest, że tak powiem, mazista. Jednocześnie - przesypuje się w niej gorący żwir, słowa - kamyki. Kłują w uszy, gdy się ich słucha. Wyjątkowo nieprzyjemne uczucie.
- Whyłaź! - rozkazuje jeden z „Jamajczyków”, gdy się zatrzymujemy.
Rozglądam się. Budynek, przed którym stoi wóz, ani trochę nie przypomina szpitala. To bardziej szopa na narzędzia, barak z potężnym kominem. Od biedy mogłoby się tam mieścić krematorium dla psów i kotów. Albo poronionych płodów. Brrr...
Gramolę się z puchy. Dreadmani łapią mnie za ręce. Zostaję, choroba wiedzieć, czemu, obezwładniony. I ciągną, biednego pisarzynę, ofiarę tragicznego wypadku, do baraczusia. Gwiżdżą przy tym, spluwają, powarkują. Zwierzęta!
- Idę przecież! - spokorniawszy w ciągu chwili, próbuję udobruchać rastawariatów. Może jeśli będę mówić powoli, jak do psychopaty w amoku, marleyowcy dadzą mi spokój? Nie wiem, gdzie jestem wleczony. Na pewno nie do szpitala.
Postanowili się zemścić za wgnieciony błotnik i będą ...co? Torturować? No bez przesady... Trawa aż do tego stopnia odebrałaby rozum?
- Odkupię ten choler... Wyremontuję samochód, tylko mnie do jasnej cholery, puśćcie - niemalże łkam. Odpowiada mi gardłowy chrobot, chrzęszczenie z krtani, słowopodobne dźwięki.
Mrużę oczy. W „krematorium” panują niemal egipskie ciemności. Licheńko umeblowane, brzydkie pomieszczeni. Graciarnia. Na kilkudziesięcioletnim post - krześle kiwa się rastaman. Dready grubości moich rąk. Nawet broda - cała spleciona w strąki, kocie ogony.
- Mhamy khandydatha - charczy jeden z „poddanych”. Król /przywódca /guru odwraca ku mnie wzrok, wwierca żółto - czerwone oczy.
- Nadaje się. młody, zdrowy. Będzie dominował - mówi chrapliwym głosem.
- Co jest? Gdzie mnie ciągniesz? Zostaw, gnoju!
- Zamknij mohdę, pokhako.
- Hozwalił błotnik samochodu - warczy drugi z „Jamajczyków”
- Pij - rozkazują niecywilizowańcy podtykając mi pod nos flachę z zielonym płynem. Majcher przyłożony do szyi sprawia, że odechciewa mi się jakiegokolwiek oporu. Nie mając wyjścia, biorę haust. Nawet niezłe w smaku, coś jakby połączenie ginu z tonikiem i winka malinowego.
Do pomieszczenia, związany i z czarnym workiem na głowie, jest wpychany faciulek. Chucherko. Wygląda jak Jezus idący via crucis, szarpany i lżony przez nie znających litości oprawców.
I nagle czuję, że jestem z gumy, całe ciało ma konsystencję plasteliny. Glut - krótko mówiąc. Przelewam się, to znowu formuję we florkopodobną bryłę, ożywionego stracha na wróble. Wmuszono we mnie narkotyk, w dodatku szalenie mocny. Bydlaki, sadyści!
Gotując się wręcz, bulgocząc, kipiąc, zastanawiam się, gdzie trafiłem i w czym mimowolnie biorę udział. Rasta - BDSM dla ubogich? Dredziarze naoglądali się za dużo Greya?
Gęsia skórka, na maksa. Chropowacieję na gumowo. Naprawdę durne uczucie.
Marihuaniści rozciągają moją skórę - począwszy od ramion, przez powłoki brzuszne, skończywszy na biodrach. W jednej chwili ze w miarę zdrowego człowieka, stałem się... trudno nawet nazwać, czym.
Parskam śmiechem, nie mogąc uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.
I wtem, choć ko kompletnie niemożliwe, pozarealne, wymykające się daleko poza granice logiki, choć to nonsens ogromniasty jak stąd do Katowic, ów faceciczek, pojękująca przez cały czas mamejeczka, mamejuńcia zapłakana tylko z tego powodu, że przyszło jej żyć, ten karaluchokształtny dzieciuch, jakby ubolewający nad własną egzystencją, zostaje... doszyty do mnie. Tak - doszyty, nicią grubą i czarną, za pomocą półmetrowej igły.
Nie odbywa się to , rzecz jasna, bez bólu, toteż przez moment jęczymy obaj. Zlepiamy się, wbrew woli stajemy jednym ciałem. Tfu!
- Genialnie - syczy hiperdredziarz, gdy jego sługusy kończą cerować, fastrygować, łączyć nas, biedaków, haftem krzyżykowym. Albo na okrętkę, nie znam się za bardzo.
Haft - to dobre słowo. Najadekwatniejsze, jeśli chodzi o moje samopoczucie.
- Błagam... Coście mi zrobili? - jęczy Bartek.
Dowiaduję się więc, do kogo zostałem przyłączony.
- Mohdę zamknij, Bahtek! I ty theż! - cedzi przez zęby jeden z sadystów.
Aha. Dzięki, że raczyłeś - przypadkowo, co prawda, bo ta informacja odbiła się rykoszetem i wpadła mi do ucha - ale jednak oświecić, kogo goszczę w swoim ciele.
- Jhak sie czhujesz? Przejdź pahę khoków! - rozkazuje oprawca spod znaku lwa Judy. Mój „pasażer na gapę” nie przestaje lamentować.
Próbuję coś powiedzieć, ale głos jakby gubi się w gardle, wpada do ciemnej studni bez dna. Przełykam ślinę. Pasożyt odebrał mi mowę? Jeszcze przed chwilą byłem w stanie...
- ...fff... - syczę przez nozdrza. Z przebitego boku nie przestaje się sączyć krew, limfa, żółć, płyn mózgowo - rdzeniowy, płyn do płukania ust.
- No chodź, ty skuhwy...
Drobię, kroczuś za kroczusiem. Współtowarzysz niedoli, nie mając innego wyjścia, jestem bowiem o głowę wyższy i wyraźnie silniejszy, drepce w ślad za mną.
- Nie kołysać się! Prosteńko, nie na boki! - strofuje grubodredziarz, jakbyśmy byli w szkole dla modelek.
- Błagam, wypuśćcie mnie- skomle Bartuś.
- Dhobrze! Weź głębokhi wdech! I - przed siebie! - najmłodszy z oprawców otwiera mi /nam przed nosem drzwi. Wychodzimy niezdarnie. Podwójna wańka - wstańka, zrośnięte kręgle. Koszmar, jak z filmu Ludzka stonoga.
I nagle czuję, że ów dziwaczny eksperyment, groźny i obleśny żart wariata, w który zostaliśmy wplątani, ma sens. O wiele głębszy, niż przyniesienie sławy jego twórcom, niż postęp w (pseudo!) medycynie.
Bo oto z każdym, nieporadnym, co prawda, krokiem, może bardziej - kroczulkiem, otwierają mi się w głowie od zawsze zamknięte klapki, szufladki, skrytki. Im dłużej idę, tym bardziej jestem pojedynczy; doszyty Bartek zanika, rozpuszcza się w krwiobiegu, rozcieńcza. Jego kości wchłaniają się w moje, trzustka w trzustkę. Nawet myśli przejmuję po nim. Właściwie - zawłaszczam, kradnę na bezczelnego i podpisuję własnym ex librisem. Uflorkowuję je. Wspomnienia towarzysza durnej przygody stają się moimi.
W trzeciej klasie podstawówki byłem na nie - wycieczce do Sopotu. W niemowlęctwie piłem mleko z piersi nie - matki, kobiety, której w życiu nie widziałem.
Przejmuję kontrolę, dominuję, a potem pożeram słabszego nosiciela, albo pasożyta. Nie byliśmy równi pod względem budowy ciała, dzieliła nas różnica wieku. Charaktery, a to chyba najważniejsze - również były odmienne. On - beksa, dziecko ledwie wyrosłe z pampersów, ja - przedliterat, niedopisarz. Hiperdziwadło.
Nie przeszedłem nawet pięciuset metrów, jak spostrzegłem, ze jestem całkiem sam, po cherlaku został jedynie, biegnący przez cały lewy bok, szew. I dziwne uczucie w środku żołądka. W środku środka. Wewnątrz Całości, jakkolwiek byśmy jej nie nazwali - dusza, karma, osobowość.
Zrozumiałem, że właśnie wypełnia się Coś od dawna zapowiadanego, proroctwo, przepowiednia, groźba. Jestem ofiarą paskudnej i zarazem przeuroczej klątwy.
I, ponad wszelką wątpliwość, ma to związek z:
- oświeceniem, dojściem do prawdy prawd, odnalezieniem celu w życiu, głębszego, niż kolekcjonowanie starych maszyn do pisania i bycie zamazywaczem podziadkowych zeszytów; zmianą posłannictwa, przenicowaniem się. Że to lustro, w którym przegląda się obdarty z chropowatej skóry, najprawdziwszy ja
- albo też z ucieczką przed sobą samym, wrodzonym pragnieniem autodestrukcji, skończeniem z bezprzyczynowymi myślami samobójczymi, obsesją śmierci; z pełniejszym zdefiniowanie, przyczyn takiego stanu rzeczy. Może to nazwanie po imieniu wewnętrznego mola, który podgryza bebechy, sprawia, że mózg się rozmiękcza, jak u alzheimerowca
- lub, co najbardziej prawdopodobne - to wyjątkowo piękna ściema; mająca wszelkie pozory realizmu mistyfikacja, kręgi w zbożu wygniecione przez żądnego sławy rolnika, zdjęcie yeti, na którym widnieje przebieraniec, fałszywy pamiętnik dyktatora, odnaleziona niby przypadkiem gliniana tabliczka z nic nieznaczącymi hieroglifami. Krótko mówiąc - blaga dla głupców, pożywka dla wyobraźni.
Skłaniam się ku ostatniej ewentualności. Moje ciało właśnie zjadło człowieka. Kuriozum, które zbliża mnie do Czegoś. Może samego siebie. Może w przepaść, tuż nad krawędź urwiska.
Albo na śmietnik historii, do punktu skupu makulatury, gdzie najpewniej trafią moje „światłe” prozy.
V. Muzeum apendyksów
Disco polo. Ktoś chciałby mydlić kogoś mydełkiem fa, lub dove, innemu marzy się damska bielizna w kropeczki. Ona tu jest i próbuje zatańczyć. Jest szalona, mówię ci.
Standardowa wiązanka nbełkotu, jakim raczy się ojciec. Disc jockey za dychę, burak, jakich mało. Ryki nażelowanych chłoptasiów słychać w odległości paru kilometrów od domu.
Albo te matki seriale, talk - shows, coraz bardziej debilne teleturnieje.
Żesz kuźwa, że te u nas każdy musi się przekrzykiwać. Wojna na gesty, wojna na słowa. Atomowa. I, oczywiście, na dźwięki. Konflikt międzypokoleniowy, bezustanne napięcie na granicy oddzielającej zwaśnione pokoje.
Raz po raz padają salwy z głośników mojej wieży. Klan odpowiada ogniem. Potem - detonacje bomb o pieszczotliwych nazwach Boys, Classic, Bayer Full. Moment później wrzeszczy obdzierana ze skóry Shazza.
Płonie dworek w Złotopolicach, na zgliszczach plebanii z Plebanii postawia szpital, w którym ordynatorem będzie doktor Burski.
Gałka potencjometru - na maksa. Na dobre i na złe, jak Pory roku Vivaldiego.
Chce mi się rzygać za każdym razem, gdy przekraczam próg rodzinnej chałupy. Tu rzadko panuje spokój. Cisza - prawie nigdy. Nawet po pogrzebie babci, w dniu, zdawałoby się, najgłębszej żałoby, rozkrzyczał się pan Liszewski. Potem - Martyniuk. Żenada.
Dlatego tak często zamykam się w piwnicy. Tylko tam znajduję chłodną ciszę, ukojenie.
Oczywiście, że próbowałem przemówić starym do rozumu. Jednak logiczne argumenty odbijały się od ścian, trafiały w próżnię. Antyracjonalność - ma grać i koniec. My płacimy, więc co masz do gadania?
Więc gra, dudni, także u mnie. I tak wpędzamy się nawzajem w coraz głębszy niedosłuch. Spirala nienawiści nakręca się coraz bardziej. Wiruje Koło fortuny, płyta w moim odtwarzaczu.
Na kartkach piwnicznych zeszytów - w większości - szlachetna biel, milczenie. O ileż piękniejsze od jazgotu.
Pijackie awantury w pobliskich blokach, śpiewy bełkotliwców na melinach. U nas - front. Ciągle.
- Nie gotowałaś? - pytam matkę, przekrzykując prowadzącego kolejny teleturniej Krzysztofa Ibisza.
- Nie. Na Romantice zaczęli nowy sezon Lorencii. Dwa odcinki z rzędu. A co - w bardze nie ma co jeść, chipsów?
- Nie byłem...
- No to w knajpie.
- Też nie. Tak się tylko szwendałem, bez celu. O suchej mordzie. Nawet piwa nie wypiłem.
- Był ten kolega. Zabrał książki.
- Jakie?
- No te, co piszesz. W piwnicy.
- Czekaj. Krzysiek wziął rękopisy? Po cholerę?
- Nie Krzysiek. Toż jego znam. Ten ze strąkami.
- Jaki...? - czuję, że rzeczywistość wariuje coraz mocniej.
- Z włosami w strąki. mówił, że znalazłeś wydawnictwo, podpisujecie właśnie umowę. A co?
- Dałaś nieznajomemu kolesiowi moje rękopisy? - chcę wywrzeszczeć, ale macham ręką. Nie ma sensu się kłócić z telemaniaczką, której gadające pudło wyżarło szare komórki.
Jeden z bydlaków z dredami odszukał mój dom i ukradł prace. Po diabła mu?
Zdezorientowany idę do pokoju. A gdyby tak...? Wiem, to nieco szalony pomysł, ale właśnie wszystko zwariowało, rastafarianie wyłudzają rękopisy, trafiłem w sam środek kryminału groteskowo - surrealistycznego. W na dodatek straciłem rower.
Dobra, spróbuję. Do odważnych podobno świat należy. Sadowię się wygodnie w fotelu, na brzuchu kładę olympię z 1947 roku. Może się uda. Trzeba tylko pomyśleć o czymś związanym z tworzeniem. I uznać siebie za artystę, człowieka władającego słowem. Taaak... To ja panuję nad klawiszami, nie one nade mną. Nie jestem ślepo posłuszny literom; prowadzę je w nieznane, zagrzewam do walki o wielkie nic.
I wszczyna się bunt, zabytkowa maszyna do pisania wżera mi się w ciało. Z sykiem.
Potem druga i trzecia i znów - jak śpiewał ktoś w erze przeddiscopolowej.
Z głowy, na kark i ramiona, ściekają mi zimne wężyki. Wersy, całe zdania. Poematy heroikomiczne, panegiryki, a może teksty piosenek zespołu Skaner. Nie mam siły sprawdzać.
Chrzęszcząc w środku, jak zepsute robocisko, schodzę do piwnicy. Biorę pierwszy z brzegu czysty zeszyt. Przykładam palec do kartki.
„Florian. Bartek. Nieporadność. Hochsztapler. Poziom mistrzowski. Nikt. I drugi. Para Niktów. Nikci. Niktowie.”- gryzmolę pismem automatycznym, niezależnie od woli.
Pismo nie powiem - ozdobne, pełne zawijasowatych ornamentów. Sęk w tym, że zupełnie nieczytelne. Dziadek pewnie byłby zły, że tak spaskudziłem zeszyt.
Teraz następny. Jestem wyrazicielem poglądów, których nie śmiecie posiadać. Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o pustce, a boicie się zapytać. Wykrzykuję to, czego inni boją się nawet pomyśleć, albo na co są zbyt głupi i ciemni, konformistyczni. Duszczyźniani. Za mądrzy.
Slogany zalewają mi oczy. Pożeram idee które sprawiają, że znów nie potrafię się wysłowić, nie mogę mówić inaczej, niż wspak.
Ble, ble, ble - żłobię paznokciem między bogato zdobionymi okładkami.
VI. Kompletnie nie do wiary
- Pan... - siedzący przede mną wąsacz wgapia się w papiery.
- De Nath.
- De Nath. Taaak... I po co to panu było?
- Yyy... Nie rozumiem. Jaśniej proszę.
Buc marszczy brwi.
- Ten cały cyrk z wieszczeniem, że zamordyzm wręcz, brak wolności słowa, wreszcie - samookaleczenia. Nażarł się pan metalu i co - pomogło? Ugrał pan coś tym?
- Odmawiam odpowiedzi na tak postawione pytanie - silę się na poważniacki, oficjalny ton. Wychodzi gorzej, niż groteskowo.
- My tu nie z takimi jak wy, de Nath, dajemy sobie radę. Buntu się zachciało, zmiany ustroju, tak? Gnoju cholerny, obiboku! Wolności w kraju nie ma? Słowa? To będzie wolność płaczu. Albo śpiewu. Baranim głosem. Zawyjesz, ty kurwo, aria za arią i to zaraz!
- Heh, dobre sobie - uśmiecham się najbezczelniej, jak potrafię. będzie mnie straszył, złamas jeden!
Burak oczywiście podchodzi, czerwony ze złości i na odlew wali mnie w twarz. Biorę głęboki wdech.
- Pieprz się, pajacu. Mam zdolności absorbcyjne. Mogę wchłonąć ciebie i cały ten budynek. Ministerstwo do spraw... czego? Kontroli publikacji, widowisk i przekazów pozazmysłowych? Co za durna nazwa!
Śledczy patrzy z ukosa.
- Zgrywasz wariata, gówniarzu? Niejeden zgrywał. Potem płakali rzewnymi łzami. Przepraszali nawet.
- Zjadłem maszynę do pisania. I człowieka.
- Ciekawe, bardzo ciekawe. Mówcie dalej, de Nath.
- Wiem, że był donos. Znam z widzenia tych z dredami, wiem, gdzie koczują. Przez nich mnie zgarnęliście. Dostanę pewnie jakiś zarzut lżenia najwyższych władz państwowych, może nawet działalności wywrotowej. Ale to wszystko bzdura. Kicz, groteska. Na początku było słowo i skończy się na słowie. Nie zamkniecie ust, mówię w cudzysłowie „ust”, bo przecież one krzyczą... każda biała kartka... - plączę się w zeznaniach, co dodatkowo rozwściecza przesłuchującego. Wyrzuca z siebie wiązankę. Oczywiście - nie kwiatów. Opalam zęby.
- Gra, nie wiem, przez kogo rozpoczęta. I po co. Świryzm, durnoterapia. Świat obraca się wokół mojej osi. A ja go pożeram. Bez zapijania. Kartki pełne są treści. I o to jestem oskarżony. Co nie, panie władzo?
- Ja tu zadaje pytania, gówniarzu
- Jeszcze strzel w japę, na pewno ci ulży, w dodatku jęzor mi się rozwiąże. Przecież lubię być bity, od tego staję się rozmowny.
- Wariat. Naprawdę jesteś chory. I się prosisz o... Heniek! - woła wąsacz otwierając drzwi.
Potem ja zostaję otwarty. Osiłek, który wlazł do pokoju przesłuchań, nie ceregieląc się rozerwał mi (ciągle gumiastą, nie do pomyślenia, ile zielona substancja działa!) skórę na torsie. Znaczy... najpierw koszulę. Potem - szarp! - mięśnie.
następnie pękają żebra. I sypie żwirek. Prosto z woreczka. W klatkę piersiową. Rozumiecie? Żwir do pieprzonych kuwet!
Krzyczę jak najęty. Żadnej reakcji ze strony ministerialnych barbarzyńców.
- Zabrać! - warczy z odrazą okularnik. Drugi cenzor / ochroniarz/ kat wypycha mnie na korytarz. Ciemno jak diabli. Znów jestem wleczony, niczym szmata. Ciężko mi, w środku.
Drzwi do celi tez są ciężkie. Otwierają się z niemiłosiernym skrzypieniem. W mroku dostrzegam, że pomieszczenie, do którego mnie wrzucono, jest wypełnione (teraz quiz):
- maszynami do pisania
- masłem
- stoją tam prztargane z piwnicy, mahoniowe szafy.
Oczywiście prawidłowa jest trzecia odpowiedź, chodziło o biblioteczki pełne zeszytów, jakżeby mogło być inaczej.
Jako pierwszy poprawnie odpowiedział pan Bartłomiej z Wałcza. W nagrodę otrzymuje pan płytę Przekorny los - zespołu Akcent, zdjęcie z autografem Włodzimierza Matuszaka, tego proboszcza z Plebanii, oraz kilka moich kaset magnetofonowych. Nie wiem, co w czasach licealnych nagrałem na nich z radia. Chyba techno. Może się spodoba. Serdecznie gratuluję zwycięscy.
A my przechodzimy do następnego pytania: dlaczego na każdej stronie rękopisu widnieje tylko jedno słowo - EGOTYK?
Prawidłowe odpowiedzi prosimy przesyłać na kartkach pocztowych do armalnowickiego więzienia, pod celę nr 42 A.
Ciągle w niej siedzę, zaczytuję się wiadomym wyrazem. Bez przerwy, od lewej do prawej.
Ponieważ chyba zapadł wyrok i za spiskowanie przeciw władzy ludowej i działalność kontrrewolucyjną dostałem co najmniej dożywocie bez prawa do korespondencji - proszę nie oczekiwać, że tym razem rozstrzygnę konkurs oraz cokolwiek ufunduję. Nawet maszyny strawiłem.