25 lutego 2018
Florecyna cz. I.
I. Lochia
- Prawie w ogóle go nie znałam - mówi Agatka kołysząc się na krześle. Jej pstrotęczowe włosy wyglądają jak zużyty mop. Tak, sterane wieloletnim myciem podłóg mopidło. Rupieć nadający się wyłącznie do wyrzucenia.
Swoją drogą - ile czasu musi zajmować stworzenie takiej fryzury? I ile kosztować? Przecież to jakiś hiperbalejaż, prawie każdy włosek jest innego koloru. Chmura przechodzonych elektronów, wyładowanie świetlne. Burza w szklance barwnego piasku, oszalała lampa światłowodowa.
Dziewczyna wwierca we mnie jasnoniebieskie oczy. Chce, bym się speszył? W pokoju jest niemiłosiernie duszno, na dodatek ze stojącego na biurku ryczy Małgośka Rodowiczki śpiewana przez katoliczkę - fanatyczkę. Tekst jest sparafrazowany, pardon - zmutowany, teraz to religijny bełkot o lasce wstępującej do zakonu, pop - rock.
Nigdy nie rozumiałem sensu tworzenia tego typu hybryd, doklejania wszędzie, gdzie się da, często na siłę, Maryi, Jezusa, wciskania się z religią. Wpychania jej bliźnim do gardeł.
Wierzysz? Okej, ale to nie znaczy, ze musisz rzeźbić w stali i miedzi ogromne Dzieciąteczko, by później chcieć je dokleić Statule Wolności, czy nagrywać podobne, nie dające się słuchać pierdoły.
Chrześcijańskie Wersje Dawnych Piosenek - w skrócie Ch.W.D.P. Dobre sobie!
- Miałam sześć lat, jak to się stało. Chodziłam do zerówki - ciągnie Agata.
- No i któregoś dnia - nie pytaj pan, czy to była środa, czy wtorek, nie pamiętam szczegółów, on po prostu nie wrócił z pracy. Mama zaczęła się niepokoić, koło wieczoru zadzwoniła na komórkę. Czemu dopiero wtedy, nie wcześniej? Budował jakąś halę - nie halę, może hipermarket i miał urwanie głowy w robocie. Często mu się zdarzało brać nadgodziny, wiesz pan jak to jest - robić u prywaciarza...
Piosenka dobiega końca. Dziewczyna wstaje, nachyla się nad lapkiem. Chwilę później słyszę - oczywiście przerobioną na sacropolo - balladę wszech czasów - Unforgiven. W nowych słowach pojawia się, jakże by inaczej- Nazarejczyk, wskrzeszenie Łazarza i kaznodziejskie napomnienie, by być twardym jak Petrus. Żesz kuźwa!
Przed oczami staje mi stado Matek Boskich. Każda trzyma przy piersi malutkiego Jamesa Hetfielda. Trzej królowie: Lars, Kirk i Robert składają im w hołdzie gitary elektryczne.
Maryje, w których krwi poporodowej dryfują strzępki papieru. Porwane właściwe teksty piosenek. Usakrowienie, na amen, nieodwracalna przemiana człowieka w dogmat. Muzyki - w torturę inkwizycyjną.
- ...telefon nie odpowiadał, więc zaczęła obdzwaniać kumpli. Ojciec nie pił często, w zasadzie wcale. Ale kto go tam wiedział. Bywał nieobliczalny, miewał dziwne pomysły. Sto osobowości w jednym ciele. Kiedyś - matka opowiadała - planował Rydlewskiego, wie pan, ostatniego sekretarza, wozić po kraju.
- Przecież on nie żyje. Od tylu lat.
- Właśnie. Stary miał plan: za wszystkie krzywdy, jakich Polska doznała od komuchów - by nie chować gnoja. Serio, zero pogrzebu, tym bardziej na koszt państwa. Wynająć samochód - chłodnię, włożyć lekko zabalsamowane zwłoki dyktatora - i w ramach przeprosin kraju, kra - ju! - wozić trupa i wieszać pokazowo w każdym mieście, najmniejszej nawet dziurze. Pere... peregrynacja, jak świętego obrazu.
- Coś ty.
- No, jak Boga kocham. Nikomu, poza matką, nie zwierzał się z tego pomysłu, bo - jak sam chyba czuł - to przecież czyste szaleństwo. Herezja, odczynianie uroków, buszmeńskie.
- Chrześcijanie też egzorcyzmują... - zaczynam nieśmiało.
- To co innego! - zaperza się nagle dziewczyna.
- Taki obwoźny kult śmierci, egzekucji i tak martwego kolesia nie ma nic wspólnego z katolicyzmem. Voodoo!
Okej, niech jej będzie. Przezornie, nie chcąc do reszty zdenerwować Agatki, wstrzymuję się z przypominaniem o Inkwizycji i synodzie trupim.
- Oczywiście, że nie ma. Mów dalej, proszę.
- Nie wrócił na noc, telefon był wyłączony. Matka na drugi dzień, już nieźle zaniepokojona, dzwoniła po kumplach, znajomych. Nikt nic nie wiedział. Dopiero Walczak, wiesz pan który, grubas, podobno łamiącym się głosem powiedział, że starego wciągnęło. Dokładnie tymi słowami. Brutalna szczerość, bez owijania w bawełnę.
- I co?
- Co, co? Stara początkowo nie uwierzyła. Na zdrowy rozsądek - niemożliwe. No bo - jak? Prawo zachowania masy i takie tam. Fizyka z chemią się kłaniają. Ludzie nie mogą tak zniknąć w powietrzu, pomiędzy kulkami. Monty pajton, nie? Zaczęła się drzeć, żeby nie plótł bzdur, gdzie jest Florek i takie tam. Potem poszła na policję. W filmach mówią, ze zaginięcie można zgłosić po upływie co najmniej czterdziestu ośmiu godzin, ale to chyba nieprawda. Choć ona odczekała i wtedy poszła. Pały początkowo kazały na własna rękę szukać. Jeden nawet, przyjmując zgłoszenie zasugerował, że może ojciec zapił, przyćpał, albo zabawia się z jakąś laską na boku. Matka się wściekła, dała mu zjebę. Aż mało jej nie zatrzymali za obrazę funkcjonariusza. Gdzież - taki tekst!
- I co dalej?? Skup się, to ważne. Ta muzyka tylko rozprasza. Niech dogra do końca, nie włączaj nowej.
- Tak na poważnie zaczęto szukać po jakichś dwóch tygodniach. Poszła w ruch cała machina: matka, koleżanki, plakaty rozlepiane na mieście, ogłoszenia w sieci, w gazetach. I kompletnie bez odzewu. Grubas, w końcu przesłuchany, twardo obstawał przy swojej wersji. Pawluk, taki - niby to najlepszy kumpel ojca - też.
- To ilu ich tam było? Wszędzie mówi się o czterech osobach.
- Wójcikowa się do tej pory wypiera: „nie wiem, nie pamiętam, zarobiona byłam”. Albo na wycieczce w Sanoku. Podaje za każdym razem inną wersję. Naściemniała już tyle historii, że jakby je spisać, to byłyby grubości Biblii. Pały ją nawet przymknęły za te kłamstwa, motanie sią w zeznaniach, ale z braku laku puściły. Przecież nie będą trzymać babiszona wieczność tylko dlatego, że deklaruje, że w takim to a takim dniu miała wyjazd do Piły. Albo Grudziądza.
- Yhy.
- Potem - radio i telewizja, ten cały Fidusiewicz z Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...
- Fajbusiewicz.
- Może. Byli eksperci w studio, wygłaszali różne hipotezy. Mam nawet to, matka nagrała na wideo. Najśmieszniejsza była ta o halucynozie, zbiorowym zatruciu pokarmowym, przez które trzech chłopa miało wizje. Rozumie pan? Że nażarli się nieświeżego na stołówce, w dodatku popili gazowanym - i taki efekt - haj. Że może ojciec w pijanym widzie zobaczył ufo, albo potwora z Loch Ness i - chcąc go dorwać - utopił się na gliniankach. Nurkowie przeczesywali każde bajoro. Zero, znaleźli jedynie zatopiony worek ze zdechłymi szczeniakami. Jakiś zwyrodnialec wrzucił do bagna na Zielawach. Potem - prawdziwa komedia - pismaki brukowców. Pamiętam dobrze, jak przyłazili, żądni taniej sensacji, wypytywali. Nawet mnie. Czy tęsknię za tatą, a może widziałam coś istotnego dla sprawy, na przykład, że spotyka się z obcą panią, albo rozmawia podenerwowany przez telefon. Z resztą - policjanci tak samo. Co miałam mówić? Że wierzę Walczakowi? Śmialiby się. Wiadomo - dziecko, naiwne. Potem wychodziły na łamach szmatławców bzdury, jak to wzorowego męża i ojca czeluści piekielne pochłonęły podczas obrzędu satanistycznego, diabły pochwyciły pazurzastymi łapami. Przyznaję, dałam się wkręcić, przez pewien czas myślałam: a co, jeśli tak było? Ale przyszło opamiętanie. Ojciec by czegoś tego przenigdy nie zrobił. On i okultyzm!
- Sama mówiłaś - ledwo go pamiętasz i że zdarzyło mu się mieć niecodzienne pomysły.
- Ale nie takie! Był katolikiem! Dociera? Jak się jest naprawdę, gorliwie wierzącym, ufa Bogu, zawiera w nim, pokłada nadzieję...
- Rozumiem. Każdemu jednak zdarza się zbłądzić. Przyjmijmy, że uciekł z kraju. Miał powody. Sprawa Rolickiego.
- To był wypadek, idioto! - kolorowe włosy dziewczyny, podobnie jak jej policzki, stają się purpurowe z wściekłości.
- Facet przeżył. Jakoś się w końcu zrosła ta nieszczęsna noga.
- Ludzie różnie mówią: że prowadził pod wpływem, albo naćpany, że miał szwagra w policji, dzięki temu ukręcono łeb sprawie, próbki krwi zaginęły...
- To się kupy nie trzyma. Jeśliby miał aż takie plecy - po co wtedy musiałby uciekać? Przecież tym samym przyznałby się do winy! A wujek pracuje w Mławie i z ojcem się nie znosili. I nawet nie był pijany! A gdyby nawet - ile dostałby za takie potrącenie?
- Na haju? Od sześciu miesięcy do ośmiu lat. Sprawdziłem w internecie.
- Widzi pan! Załóżmy - niech by dostał dwa lata. Za dobre sprawowanie wyszedłby po roku. Kto normalny ucieka, żyje jak zaszczute, tropione zwierzę, do końca życia ogląda się przez ramię, drży na każdym kroku, bo grozi mu taka kara? A przecież nie był żadnym gangsterem, bossem kartelu narkotykowego, nie miał koleżków, którzy pomogliby, ukryli. A fałszywe dokumenty - miał sobie wydrukować w domu, na drukarce laserowej? Nonsens. Wpadłby od razu. Miał pracę, rodzinę, matka nie zamierzała odchodzić nawet, jak to całe szambo się wylało. Powiem coś - gorszy syf był świeżo po zaginięciu. Widziałam jak płacze, jest roztrzęsiona. Nawet nie próbowała tego maskować. Dwoje małych dzieci, mąż prawdopodobnie w coś się wplątał i porwali go. Żyć nie umierać.
- Tęsknisz za nim?
- Czas leczy rany. Pamięć się zaciera. Teraz jest jednym wielkim zaginięciem, wielkim nieobecnym, Takim celebrytą, o którym wszyscy gadaj, a który jest znany wyłącznie z tego, ze go nie ma. Pan nikt, co jak się pojawi - to czar pryśnie; okaże się, że jest nie taki, jaki pozostawał w pamięci, postarzał się, łysieje, ma piwny brzuch, zmarszczki. Czasami myślę że lepiej, aby nie odnalazł się żywy. Matka - jak widzi pan - jest z Krzyśkiem, poradziła sobie. Kim by teraz był? Przybłędą. Znienawidzonym w dodatku, bo zrobił obrzydliwą rzecz - zostawił rodzinę. Bo opuścił nas dla Bóg wie, czego, może jakiejś wywłoki. Nie przyjęłaby go, nie ma mowy. Musiałby wracać, skąd przylazł. Ja też nie. To obcy człowiek. Postać ze zdjęć.
- Nie mów tak.
- No nie, kurwa, padłabym w objęcia ze łzami w oczach!! Bo wrócił ojciec marnotrawny!
- Próbowałaś odtworzyć układ?
- Albo raz? I nic, ani pół obrazka, czy światełka.
- Masz kule?
- No. Ale nie oryginalne. Tamte psy trzymały, jako dowód rzeczowy. Potem oddali. Ten, co przyjął, zabezpieczył, podobno dostał niezły opeer od przełożonego, że w bajki wierzy, kompromituje policję.
- Gdzie są?
- Matka wywaliła do śmieci. Bała się ich.
- Więc jak w końcu - wierzy?
- Sama nie wie. Powątpiewa. A pan - co by myślał będąc na jej miejscu? Historia jak z chorego snu. Jakiś świr schlał się podczas ataku schizofrenicznego i imaginują mu się brednie, bzdurzą bzdury.
- Szukam. Też próbuję dotrzeć. Gdziekolwiek - do prawdy. Albo na manowce. To, wiesz, trzecia sprawa, jaką się interesuję. Hobby. Książka „się pisze”. Na razie zbieram materiały. Pytam. Wcześniej chciałem o Makowskim, ale ludzie nie chcieli mówić, nabrali wody w gęby.
Dziwi się pan? Taka sprawa... Rodzice ofiar pewnie do dziś się nie otrząsnęli. Tego nie idzie wygoić. Chodzisz do pracy, oglądasz filmy, ale to zawsze będzie w człowieku siedzieć. Zadra. Rak z kamienia. Bydlak zniszczył życie tylu... Kiedy wyjdzie?
- Nigdy! Żartujesz? Przecież dostał dożywocie!
- Jezu - książka kiedy wyjdzie?
- Aaa... to nie takie proste. Musze napisać, potem przesłać do wydawnictwa. Odpowiedzą, albo nie. Najwyżej pozbieram kasę i wydam własnym sumptem. Ale to uuu... Osiem tysięcy krzyknął gość z WGMu, gdy zapytałem (po kiego grzyba jej to mówię? - reflektuję się. Nie muszę się wywewnętrzniać przed byle gówniarą!) na maila.
Agatka patrzy spode łba z... pogardą? Rozczarowaniem? Pewnie myślała, że „wydanie się” to bułeczka z masełkiem, za sprawą książki będzie sławna, zyska fejm. A tu - rzeczywistość skrzeczy. W dodatku - skrzeczy chrześcijański pop. Na melodię Smells like teen spirit.
We krwi mesjasza lęgną się kijanki. Jego matka - znów jest w ciąży. Ojciec dziecka zastrzelił się w 1994.
II. Zarazilec
Przeklęte wrzody. Mam okropne, ledwie dające się znieść mdłości. Wyobrażam sobie te wżery, dziury wygniłe w ściankach żołądka, śluzówkę poszatkowaną, niby szwajcarski ser i czuję obrzydzenie do samego siebie.
Z przełyku, ze środka kich ciągnie kwaśny smrodek. Niesmak. Odruch wymiotny co jakiś czas wypiera mi język na zewnątrz. Zachłystuję się własną śliną, dławią żółcią. Koszmar na jawie.
Stoję przed biedadomkiem niejakiego Walczaka i trzymam się za brzuch. Zaraz przejdzie, trzeba tylko wziąć głęboki wdech. Przefiltrować organizm.
Dobra, już. W miarę. Pukam. Cisza. Pukam głośniej.
- Halloo...
Kroki. Ciężkie, człapiące. Nierówne. Jakby szedł kulawy słoń. I w dodatku dźwigał na grzbiecie nosorożca. Zgrzyta klucz w przedwiecznym zamku.
- Dzień dobry... - zaczynam nieśmiało.
Przez wąziutką szparę, jaką łaskawie raczył mi uchylić tłuścioch, dostrzegam, że zmienił się od czasu, kiedy go ostatni raz widziałem.
Zdziadział, skapcaniał? Nie, to nie to, bo choć nosi teraz sumiaste, siwe wąsiska i wygląda jak zabłąkany sarmata, tułający się w czasie możnowładca sprzed wieków, zmiana, jaka w nim zaszła nie dotyczy wyglądu, lecz... aury. Ciągnie od niego chłód, stęchlizna, wrażenie, jakie się ma po zejściu do piwnicy opuszczonego domu. Ki czort? Opętaniec, zombie? Bez żartów!
- To znowu pan! Ile razy mam powtarzać to samo? Zostaw mnie w spokoju, kretynie!
- Chciałem tylko...
- No - czego?
- ...zapytać. Ile razy od tamtego czasu próbował pan odtworzyć układ?
- Już ci mówiłem, gówniarzu!
- Na pewno za każdym razem - bez rezultatów? Nic się nie pokazało? Ani jeden obraze...
Drzwi zatrzaskują się z hukiem. Walczak odczłapuje klnąc pod nosem.
Podejrzewałem, ze to się taks skończy. Dzisiejsza niechęć do odpowiedzenia na jedno durne, banalnie proste pytanie utwierdziła mnie w przekonaniu, że oto na moich oczach rozgrywa się thriller science fiction, szpiegowsko - detektywistyczna burleska. Opera steampunkowa.
Spisek! Cholerny opas pewnie niedawno znowu próbował, wgapiał się w układ aż spostrzegł. Czorta albo Boga. Na jedno wychodzi, jako rzeką pseudoreligijne teksty System of the dark, albo Alice in flowers.
Zginam się wpół i pluję Walczakowi na schody gorącą śliną, pełną Helicobacter pylori.
Ażeby cię, bucu, wzięły mdłości. Masz, żryj, zakaź się. Morze wyrzygasz widziany pejzaż z zaświatów. Albo pękniesz i wysypią się z ciebie kulki. Ktoś ułoży je w hali, kredą narysuje trójkąt. I będzie śmiał się do rozpuku, gdy zobaczy obraz, czysty i wyraźny - twoją opasłą mordę w piekle. Czyli w wielkim Nigdzie.
Siadam na rower. Mija mnie samochód - chłodnia. Przypominają się słowa Agatki o durnym pomyśle Florka. Jeśli doszedłby do skutku, co więcej - stał się nową świecką tradycją - ile do tej pory ludzi byłoby wożonych post mortem od miasta do miasta? Ilu prezydentów, szefów partii? Iluż biskupów?
III. Histeryzer
Bawię się nożem. Ostatnie dwie godziny upłynęły mi na zapamiętałym szatkowaniu starych gazet. Jakbym próbował wykroić klucz do całej historii, wydłubać wskazówki - w którą stronę ona zmierza.
Utknąłem. Pawluk również nie był zbyt rozmowny, Wójcikowa konsekwentnie wypiera się udziału w... Seansie? Obrzędzie? Mało brakował, a poszczułaby psami.
Martwy punkt. Żałosny „podskakiwacz pod kulturę”, reportażysta samozwańczy zamiast oczu ma kulki. Trzecią - na środku czoła. Jestem przez to kompletnie ślepy. Na fakty. Na faktoidy. Orbituję dookoła obrazu, którego nikt nie jest w stanie ujrzeć, nawet przy pomocy najdoskonalszych mikro - i teleskopów.
Przenajświętsze Panienki z piosenek już dawno wyrzekły się synów.
Dzieci, ryby i świadkowie głosu nie mają.
Czwarta kulka, której nazwy nie da się wymówić po polsku, czyli w języku eurobuszmenów, wiruje gdzieś w przestrzeni kosmicznej. Coraz bardziej oddala się od Ziemi.
Ja - od poznania prawdy. Tępię zęby na nierozwiązywalnych zagadkach, walę czołem w mur. Obojętności, może - strachu. W przeżarte chemikaliami cegły staryznej jak świat hali.
Niesie się echo. Krzyk? Florian, wciągnięty przez Coś, wydaje z siebie nieludzkie, gardłowe charczenie.
E tam, nieprawda. Chyba to dźwięk wybuchu. Rumor. Hałas. Bum, cyk, cyk. I cisza. Na wieki wieków - zamęt.
Znów się ubzdryngoliłem, Książka leży i kwiczy. Ludziska nie chcą gadać. Cement zastyga w jadaczkach. Śledztwo utknęło w zdechłym punkcie. I to właśnie teraz, gdy mam przeczucie, że jestem tuż, jeden maleńki krok dzieli mnie od poznania tajemnicy pana F.
Nie powinienem w takim stanie nawet patrzeć na alkohol. To już chyba przewlekłe zapalenie żołądka. Jednak dziś musiałem popłynąć. By zajrzeć do sekretnego pokoju, wejść na strych zamku duchów.
Rano znów rozmawiałem z Agatką. Przyczepiłem się do dziewczyny jak rzep do psiego ogona. Przecież ona nic sensownego nie wie.
Najpierw opowiadała o armii różdżkarzy, tarocistów, wróżbitów, tudzież podobnych szarlatanów swego czasu zaangażowanych w sprawę. Każdy, sowicie opłacony przez Ewę, żonę zaginionego (nie lubi mnie, konsekwentnie odmawia wywiadu, czy choćby zamienienia kilu słów) ledwie przekroczywszy próg domu plótł, co mu ślina na ozór przyniosła, zalewał pokoje brudną gadką. Ściekiem.
Naiwniaczka chwytała się owych bredni, wierzyła w każde słowo.
Opamiętanie przyszło, gdy jeden ze światłych astro - demonologów z całą stanowczością oświadczył, iż poszukiwany Florian przyśnił mu się ubiegłej nocy i prosił, by przekazać rodzinie coś w stylu:” Nie płaczcie po mnie. Zasłużyłem na cierpienie, jakie mnie dotknęło”.
- Podobno, nie pamiętam, jak już mówiłam, podobno kiedyś opowiedział mi bajkę. Jedyny raz. I, oczywiście, musiała to być historia jak z tragikoszmaru - mówiła Agatka.
- Przed snem stary coś mi ściemniał o gabinecie krzywych luster. Że każde wesołe miasteczko ma na stanie odpowiednią ilość freaków, osób zdeformowanych, i że to oni są w tych lustrach.
- Coś kręcisz.
- Tak gadał. Chyba. Że jak wchodzą dzieci, to obsługujący taksuje je wzrokiem, a potem daje sekretny znak najbardziej podobnym do nich maszkaronom. I stają po drugiej stronie oprawionej w ramy szyby. Tak - szyby. Dzieciaki się przeglądają myśląc, że to szkło zniekształca ich obraz.. A to gargulec, czy inny człekokształtny satyr. Ale podobno utrzymanie zgrai kilkuset ludzi - potworów jest bardzo drogie, dlatego obecnie coraz więcej wesołych miasteczek rezygnuje z tej atrakcji, sprzedają kaleki i bestie do ZOO, albo zakładów patomorfologii, gdzie są wypychani, robi się z nich pomoce dydaktyczne dla studentów.
- Mówił to małemu dziecku? Córce?
- No. Ale używał takich trudnych słów, że pewnie niewiele zrozumiałam. W końcu matka się wkurzyła i kazała przestać mącić mi w głowie.
- Słusznie.
- Czy ja wiem? Fajna historyjka. Nadaje się na creepypastę. Można by wrzucić do netu.
- Jak chcesz. Faktycznie - miał bujną wyobraźnię. A przecież nie pisał. Albo o czymś nie wiem.
- Listy zakupów - tak. Książki, wiersze, sztuki teatralne? Nie miał do tego głowy. Przecież to był w sumie prosty chłop. Zobacz, gdzie pracował.
- to nie ma znaczenia.
- Taaa... jasne. Co drugi koleś tyrający na budowie to przecież uśpiony literat - dziewczyna uśmiecha się szelmowsko.
- Zdziwiłabyś się, jakie niektórzy mają ukryte talenty.
- Na przykład - ty. Znaczy - pan. Reporter bez granic - dogryza smarkula. Postanowiła się droczyć, pewnie w odwecie za (zbyt?) częste wypytywanie. Najpierw się godzi na rozmowę, a potem odpierdziela zabawę w uszczypliwości, odbijanie piłeczki.
Przyznaję - niekiedy mam ochotę wybuchnąć, rzucić to wszystko. Skoro nie tacy jak ja się głowili i nie doszli do żadnych wniosków...
Ale przecież raz prawie się udało. W ubiegłym tygodniu - przysiągłbym na wszystko, co mi bliskie i drogie - w środku układu prawie coś się pokazało! Samo z siebie! Iskra - nie iskra, żuczek świetlny, zbłąkany refleks z tęczowych włosów Agaty? Nie wiem. Ale było. Krótko trwający, żywy obrazek, może flaschback (z czyich wspomnień by mógł pochodzić?).
Wywołałem COŚ. Mówcie mi Mulder. Albo jeszcze lepiej - Scully. Ona patrzyła na wszystkie cuda bardziej krytycznym okiem. Rzetelnie, racjonalistycznie, naukowo.
Potrafię tak?
IV. Rozmijalnia
- Ochujałeś? - warczy Agatka.
- W życiu tam z tobą nie pójdę! Ani z nikim innym! Nawet za milion, kurwa, baksów, zrozumiałeś? Byłam nie raz. Wizje lokalne - nie wizje. Nawet znicze paliłam, że to niby miejsce uprowadzenia ojca. Wiesz, ile razy rozstawiłam układ? I co? Chuj. O - taki wielki! Nic. Ani atom się nie pojawił. To ściema, stary zadekował się na Hawajach z nową dupą, a wy gonicie zajączki po suficie. Uwierzyliście w mrzonki, w jedną z jego bajek!
- Niedawno mówiłaś co innego. Że nie był inteligentny. Żaden manipulant. Prosty robotnik, gość z tłumu.
- Wyjdź.
Kolejna, po Walczaku, wypieprza mnie z chaty, choć jeszcze dobrze nie wszedłem.
- Czego się boisz?
- ... (znów każe mi się wynosić, tym razem nie przebiera w słowach)
- Trudno. Sam pójdę.
- ...(idź, umrzyj tam, siedź ile wlezie, obłóż się kulkami, co mnie to obchodzi? - przekładam z knajackiego na nasze)
Wzruszam ramionami. Może podszedłem do - zbyt wyeksploatowanego - tematu od złej strony, nie powinienem był pytać u źródeł, nagabywać ludzi związanych ze sprawą, tylko siąść z kubkiem kawy przed komputerem, zrobić research w sieci i na zasadzie kopiuj - wklej stworzyć zgrabną historyjkę?
Pozamieniałoby się potem słowa bohaterów, szyk zdań, by uniknąć posądzeń o plagiat i proszę - rozdzialik gotowy. Może parę groszy by wpadło... Jestem antydziennikarzem, przyznaję. Kompletny brak doświadczenia, umiejętności, wykształcenie - ledwie policealne.
Przeglądam się w witrynie Karmelii,. Po drugiej stronie szyby - puste stoliki. Kto siedzi w szkle, w żarł się w tam, by złośliwe mnie tam prześladować, przedrzeźniać?
W wystawach księgarń, lusterkach zaparkowanych samochodów, w oczach przechodniów odbija się quasi - ja.
Bóg przebranżowił się, obecnie prowadzi freak show.
Piekło? Nie ma czegoś takiego. Pod ziemią żyje niezliczona armia sobowtórów. Jeden brzydszy od drugiego.
Rymuje mi się d niechcenia. Kamila, moja obecna dziewczyna, aż prosi się o rozstanie. Od początku była krytycznie nastawiona do mojego pisania, wręcz torpedowała prace. Brak wiary w może mikro-, ale jednak talent, docinki, a bywa, że i bezczelne szydzenie, potrafią skutecznie podciąć skrzydła. Coraz wyraźniej słyszę, jak wewnętrzny głos krzyczy „rzuć to w cholerę!”.
Niekiedy zmienia nastawienie i woła „rzuć ją!”.
Nie zliczę, ile wybuchło sprzeczek, kłótni, potężnych awantur o tę jej arogancką postawę.
Do diabła! Przecież partnerka powinna człowieka wspierać, a jeśli, kuźwa, dla łaskawej pani to zbyt wiele, ponad siły, to...
Miałem gdzieś jeszcze zgrzewkę piwa.
...to przynajmniej - nie odbierać nadziei. Nie zabijać poczucia własnej wartości. Nie wdeptywać mego „ja” w glebę.
Chyba ją rzucę. Nie za stosunek do nienapisanej powieści. Za całokształt. Od ziarnka do ziarnka i zbierze się wkurw.
Żeby chociaż ładna była - można by zacisnąć zęby i przeboleć robienie jaj z mojego „dzieła” (czasami bywam strasznym cynikiem, wiem).
Ale ona? Z grubą jak słup szyją (oznaka niskiego intelektu), szeroko rozstawionymi oczami (oznaka... jak wyżej), robiąca kuriozalne błędy językowe („byłam na zakupach w - o zgrozo – Rizerwcie”), żałośnie nieoczytana (Cortazar to pewnie jakiś fizyk, albo chemik), kochająca głupkowate serialidła, odmóżdżające teleturnieje i talk shows, od oglądania których można dostać glejaka wielopostaciowego i pożegnać się ze światem w przeciągu paru miesięcy, krótko mówiąc - brzydka i tępa... Co ja w niej widziałem? Chyba tylko jedno.
I to - najczęściej bywa zaniedbane, nieogolone. Dżungla Kamilska, w której można się zgubić i umrzeć z głodu, albo zostać zjedzonym przez dzikie zwierzęta, czy ludy tubylcze - mendekanibali.
Powinienem znaleźć sobie odpowiedniejszą laskę. O - na przykład taka matka Agaty, pani Ewa. Filigranowa, zadbana, czarnula. Pasowałaby do mnie. Przynajmniej, jeśli idzie o wygląd.
Kupiłoby się jej parę spódnic do ziemi, jakieś, kurde, gotyckie suknie - i jeździlibyśmy każdego roku na Castle party.
Charakter - nie wiem, jaki ma. Przecież z nią nie rozmawiałem. Nie było okazji - zawsze odmawiała wywiadu. Żeby udało się zamienić choć parę słów! O czymkolwiek, choćby o bitcoinach, czy wojnie w Somalii. Ten dzień byłby świętem.
Uprzedziła się do mnie, czy co? Przecież taki miły gość jestem (ego wzrasta wprost proporcjonalnie do ilości wypitego alkoholu).
Ech, fajnie byłoby z nią... Jak zwykle - marzenie ściętej głowy. Pofantazjować mogę, nic więcej. Nie chciała pogadać, co więc co dopiero mówić o GŁĘBSZEJ relacji, nawiązaniu z nią bliższych STOSUNKÓW (krew z piwem - nie woda!).
Kurde, muszę wziąć się w garść, skierować na właściwe, czy choć właściwsze tory. Użalanie się po pijaku do lustra jest co najmniej żałosne. Czuję się jak palant. Cholerna Kamilka wpędziła mnie w spleenodepresję.
To częsta choroba niedorobionych pisarzy. Pantoflarzy. Którym coś się marzy. A przypominają kuglarzy. Humor mi się zwarzył.
Odkapslowuję ostatni browar. Od jutra, jak Bóg o twarzy Maryli Rodowicz da, zaczynam nowy etap. Zero smętów, dawania sobie wejść na głowę, deprymowania przez tępogłową brzydulę.
Znów będę do wzięcia. Już dawno dojrzałem do nowego związku. Trzeba uporządkować pałac Augiasza, wymieść łajno z marmurowych posadzek (chyba przerzucę się też na wierszoklecizm - zaskakująco dobrze, aż sam jestem zdziwiony, idzie mi pociskanie lirycznych pierdoł. Może pójść w tę mańkę?).
„Rankiem niebo wytrzeźwieje” - piszę pochyłymi kulfonami w notatniku.
„Przebudzi się po wilczej pełni”.
I zaczynam się śmiać z ostatniego zdania. Pajac cholerny!