2 lutego 2011
Mydełko FA
Instytut
Nostalgii
Jednostkowej
przedstawia:
Mydełko FA
(z cyklu „POPularna Historia Polski”)
Początek lat
dziewięćdziesiątych, tych kilka pierwszych wiosen tuż po odzyskaniu niepodległości,
były czasem totalnego braku umiaru i przesadnego rozpasania formy. Prawie
wszystko, co przychodzi do głowy, każdy niemal duperel, który wcześniej nie
mógł zaistnieć w oficjalnym obiegu, usiłował zaznaczyć swą obecność praktycznie
na każdym kroku. Przy czym moda na to, co do niedawna stanowiło tabu,
zawładnęła w największym bodaj stopniu sztuką użytkową. Na etykietach butelek,
przeróżnych opakowaniach, okładkach czasopism i kaset magnetofonowych,
rozpanoszyła się niczym nieskrępowana golizna. Tanie owocowe wina nazywano
imionami kobiet, których roznegliżowane wizerunki miały być wystarczającym
powodem, by konsument skusił się na zakazany owoc wprost ze zroszonego świeżymi
sokami łona Sandry czy Samanty, a nie na źle kojarzącą się w tym kontekście Nalewkę
Babuni. Jednakże dla niektórych, mnożących się niby grzyby po deszczu,
nowopowstałych trendów, niekiedy trudno było znaleźć jakieś logiczne
uzasadnienie. Bo oto w kraju o dość mocno zakorzenionym wśród ludu antysemickim
światopoglądzie, nagle stało się pożądane nazywanie wszelkiego jadła i picia
koszernym, zaś doskonałą ilustrację dla tych produktów spożywczych stanowić
mieli pejsaci rabini (czasami uwieczniani na etykietach z Talmudem w dłoni),
symboliczne gwiazdy Dawida i siedmioramienne świeczniki. I właśnie w takich,
delikatnie rzecz ujmując pokiełbaszonych realiach, kiedy ludzie niczym
wygłodzony kundel rzucali się na każdy kęs wolności, w realiach wyzutych z
najmniejszej cenzury, ogarniętych niedającym się poskromić żywiołem swawoli,
muzyczną scenę suwerennej Polski opanowali discopolowi chałturnicy. To prawda,
nurt ten świetnie wpisał się w ówczesną kiczowato-anarchizującą rzeczywistość.
W całkowite pomieszanie z poplątaniem. Bezkrytyczne stawianie na jednym
piedestale arcydzieła z bohomazem. Albowiem zaburzona wskutek nadmiaru nowych
bodźców percepcja, nieumiejętność odróżnienia rzeczy mikroskopijnych od
monstrualnych, sprawiała, że Małą
Apokalipsę Konwickiego, dzieło najwyższych literackich lotów, po blisko
dziesięciu latach wydane w końcu w pierwszym obiegu, wykupywano na pniu wraz z
bestsellerem ze znacznie niższej półki – erotycznymi wynurzeniami Fanny Hill.
Bo to właśnie w tamtym okresie wykształcił się specyficzny typ czytelnika –
polującego na każdy, do niedawna zakazany tekst, i bez względu na jego treść
oraz artystyczne walory, czytającego go z jednakowymi wypiekami na twarzy.
Ponieważ zaś nakazy i zakazy, szablony i kanony, nie zdążyły jeszcze na powrót
dobrać się rzeczywistości do dupy, toteż cisi zwolennicy teorii dokręconej
śruby nawet nie próbowali łamać sobie głowy, by w tych okolicznościach przyrody
coś komuś narzucić, lub czegoś zabronić. Tym sposobem kultura chodnika i
bulwaru podążała równolegle, czasem nawet w tym samym kierunku, co kultura
czerwonego dywanika i salonowych korytarzy. Podążała nierzadko do tego samego
odbiorcy, który choćby i był personą ze środowisk bliższych salonowi, wcale nie
musiał się ukrywać ze swym umiłowaniem dla chodnikowego kiczu i tandety. I mimo
iż w pierwszych latach wolnej Polski telewizja i prasa zdawały się ignorować
istnienie tej plebejskiej ścieżki kultury, to ta i tak zataczała coraz szersze
kręgi. Rozrastała się w iście imponującym tempie, docierając już nie tylko do
strzechą krytych chałup wiejskich, ale i do wielkomiejskich blokowisk,
zamieszkałych przez konglomerat mieszczańskiego proletariatu i inteligencji.
Cóż, uporczywe milczenie bywa zwykle odbierane jako ciche przyzwolenie. I
dopiero 29 lutego 1992 roku, kiedy było już dawno po ptakach, kiedy ta
dziecinnie prosta muzyka dobywała się już z co drugiego jamnika, taszczonego
przez wcale nienominalnego discopolomelomana do parku, na skwer, na plażę, bez
najmniejszego skrępowania, bez żenady, a nawet – niczym niegdyś radia
tranzystorowe – z dojmującym poczuciem szpanerskiej satysfakcji, otóż dopiero
wtedy sternicy z lekka chybocącej się łajby – naszej oficjalnej kultury, która
gdzie jak gdzie, ale w kapitalizmie winna kierować się misją czerpania zysków
pełnymi garściami, i korzystając ze sprzyjającej koniunktury dla byle szmiry
promować ją jako wysoce reprezentatywny dla naszego słowiańskiego kręgu
kulturowego gatunek muzyczny, oparty na wielowiekowej tradycji uwypuklania w
sferze tekstu elementów ludycznych, zaś w materii stricte muzycznej
wykorzystujący bogactwo dźwięków charakterystycznych polskich instrumentów
ludowych: syntezatorów Casio, Roland, Yamaha lub Korg, dopiero
więc 29 lutego 1992 roku, kiedy impresariat nad discopolowymi artystami od
ładnych paru lat obejmował pewien prywatny przedsiębiorca z Żyrardowa, dopiero
wtedy te zakute pały zorientowały się, że dalsze ignorowanie wszechobecnej
discopolomanii to zwyczajne frajerstwo i brak biznesowej smykałki. I tak oto
data 29 lutego 1992 roku zapisała się złotymi zgłoskami w krótkiej historii
niezależnej i swobodnej Telewizji Polskiej, bowiem właśnie tego dnia, do spółki
ze Stołeczną Estradą, zorganizowała ona Galę Piosenki Popularnej i Chodnikowej,
nazwaną później pierwszą galą, dla odróżnienia od gali drugiej, trzeciej i
kolejnych, gdyż sukces tej pierwszej, w zamierzeniu niecyklicznej imprezy,
sprawił, że niebawem powstały kolejne jej odcinki. Wpierw jednak było pamiętne
lato 1991 roku, kiedy to artyści kojarzeni do tej pory z oficjalną, dotowaną
przez państwo sceną, mianowicie aktor Marek Kondrat i piosenkarka Marlena
Drozdowska, nagrali kasetę, która w sposób oczywisty parodiowała muzykę
chodnika. Tymczasem prosty naród raczej się w tym wszystkim nie połapał, raczej
nie wychwycił dominującej w tym wybryku artystycznym nuty kpiny (a nawet jeżeli
się połapał i nawet jeżeli wychwycił, to nijak nie dał tego po sobie znać), zaś
piosenka „Mydełko Fa”, od której zaczerpnęła tytuł cała kaseta, w okamgnieniu stała
się największym przebojem owego pamiętnego lata. Tak, nie ulega wątpliwości, że
tamto lato trwale zapisało się w zbiorowej pamięci naszego świeżo oswobodzonego
z okowów narodu. Bo oto nasz znamienity rodak, Papa della Chiesa Cattolica –
Papież Katolickiego Kościoła, dwukrotnie w tamtym lecie nawiedza tą, właśnie
zmieniającą swe oblicze ziemię. Bo w ciągle budzącej u nas trwogę Moskwie,
tysiące doniedawna zaszczutych grażdan tworzy żywy pierścień, powstrzymując
swymi ciałami tanki, które bezskutecznie usiłują sforsować gmach Rady Ministrów
ZSRR i zwieńczyć tym samym przejęcie władzy przez samozwańczy GKCzP*. Jednak jeśli chodzi o mnie,
to ja – podówczas
----------------------------------------------------
* mowa o puczu
mającym udaremnić planowane na 20 sierpnia 1991 roku podpisanie traktatu przyznającego
suwerenność republikom radzieckim. GKCzP (Gosudarstwiennyj Komitiet po
Czriezwyczajnomu Położeniu – Państwowy Komitet do spraw Stanu Wyjątkowego),
twór powołany przez członków kierownictwa Komunistycznej Partii Związku
Radzieckiego i szefów resortów siłowych, miał na celu odsunąć od władzy
Michaiła Gorbaczowa i zapobiec rozpadowi ZSRR. W nocy z dwudziestego na
dwudziesty pierwszy sierpnia wojskowe czołgi, działając na mocy rozkazu
ministra obrony Jazowa, szturmują budynek rady ministrów ZSRR, nazwany później
Białym domem, napotykając na barykady utworzone z przewróconych trolejbusów i
opór ludzi, którzy broniąc dostępu do gmachu uciekają się nawet do heroicznych
prób zastępowania drogi czołgom. W wyniku tej bohaterskiej obrony śmierć
ponoszą trzy osoby, zaś datę 21 sierpnia 1991 roku przyjmuje się traktować jako
cezurę wyznaczającą ostateczny kres istnienia imperium ZSRR.
typowy okaz szczeniackiej ignorancji,
najlepiej zachowałem w swej pamięci nie
pielgrzymkę Ojca Świętego do Polski i nie heroizm mieszkańców Moskwy, a w żaden
sposób nielicujące z wagą tamtych wydarzeń wspomnienie ze szkolnej wycieczki do
Szklarskiej Poręby, gdy będąc uczniem szóstej klasy podstawówki przekroczyłem
pierwszy z przeklętych progów dorosłości, kiedy urżnąłem się do nieprzytomności
mieszaniną gorzały i siary, przy czym do tej swoistej inicjacji w niemałym
stopniu przyczyniło się – a jakżeby inaczej – „Mydełko Fa”.
Było tak:
Autokar
podjeżdża pod szkołę STOP
Walki na
łokcie o zajęcie jak najlepszych
strategicznie miejsc STOP
Autokar
rusza STOP
Nuda STOP
Nuda i
kurewsko ponura cisza STOP
; by używając
telegraficznego skrótu zrelacjonować sam początek wojażu.
Na szczęście po mniej
więcej trzydziestu kilometrach towarzycho ździebko drgnęło – ktoś nagle
wyczarował z rękawa jakieś karty, ktoś inny próbował bajerować panny na grę we
flirty, dały się słyszeć z początku stłumione, później coraz śmielsze
śmichy-chichy, i narastające wprost proporcjonalnie do nich połajanki
wychowawczyni. Po następnej trzydziestce zrobił się z tego wszystkiego już taki
harmider, że kierowca (wyraźnie rozjuszony) zaproponował żebyśmy zamiast drzeć
mordy, zaśpiewali lepiej jakiś smęt wyuczony na lekcjach muzyki. Propozycja
skwitowana została w sposób jak najbardziej adekwatny do naszego ówczesnego
pojmowania świata – buczenie i piski, czyli gówniarskie artykułowanie
dezaprobaty. W odpowiedzi kierowca wyprowadził kontratak, usiłując przy pomocy
autobusowego kasetowca zagłuszyć nasz wrzask, a broń, jakiej użył wobec nas,
okazała się tyleż konwencjonalna, co skuteczna, bowiem bronią tą była kaseta z
największym przebojem tego lata. I kiedy tylko zabrzmiały pierwsze akordy tej
idiotycznej melodii, niektórzy z nas całkowicie skapitulowali – śpiewali
ochoczo, wtórując za Kondratem i Drozdowską, refren piosenki, zaś najgłośniej
czyniła to nasza wychowawczyni, nauczycielka chemii. Tak, ona z pewnością
potrafiłaby rozłożyć mydło na czynniki pierwsze, nie posiłkując się przy tym
widocznym na opakowaniu składem chemicznym. Natomiast dokonanie tej samej
operacji na jednoznacznie parodystycznym utworze muzycznym, mimo iż doskonale
znała przecież jego słowa, wykraczało poza analityczne możliwości jej mózgownicy.
Wyrzucała więc z siebie bezwiednie: „Sza-ba-da, ty i ja, ty i ja…”, całkowicie
zaabsorbowana tą czynnością, podczas gdy ja i pozostali klasowi odszczepieńcy,
korzystając z chwili jej nieuwagi, przeprowadzaliśmy na tylnich siedzeniach
eksperymenty, wlewając w siebie naprzemiennie, to CH3OH, to H2SO4. A potem
już jeno tańce, hulanki, swawole, od
których autobusem kołysało na wszystkie strony, jak gdyby to nie był autobus,
tylko rozbujany na fali statek wycieczkowy, i nieodłączny lejtmotyw tej
podróży: stale powracająca melodia, nieustannie odtwarzana przez
szofera-kapitana-didżeja trzy w jednym, bez mydlenia oczu, za to z mydleniem
uszu, największy przebój tego lata, na pohybel wszelkim detergentom, ku czci i
pamięci natomiast poczciwego szarego mydła, pieśń nad pieśniami – „Mydełko Fa”.