3 lutego 2014
Mail za ocean, którego nie miałam odwagi wysłać
Serwik, Miśka!
Zrobiłam to.
Jednak nie myśl sobie, że wyszłam za mąż z chęci zmienienia stanu, czy nazwiska. No, dobra, może troszeczkę. Wybrałam się w tę podróż przede wszystkim w nadziei, że odnajdę swoje prawdziwe imię. Wiesz, przy tym magicznym, sakramentalnym - TAK - poczułam w ustach słodycz przygody, ale jakieś pięć minut po nocy poślubnej nabrałam obaw, że wyprawa będzie miała posmak absyntu. Wyobrażasz sobie, że Rosłe Ciało doświadczało satysfakcji już w trakcie aperitifu? Nie konsumując w pełni dania głównego, nawet nie marzysz o ewentualnym deserze. Tak więc, wyszłam, jak Zabłocki na detergentach i wiedziałam, że niedługo niechybnie wrócę. Po magmie przedwczesnych erupcji żar szybko gasł, poświata ukazywała diabelsko rozanieloną twarz Rosłego Ciała, a ja zaczynałam poważnie rozważać ewakuację, bądź jakieś inne, radykalne wyjście awaryjne. Wiesz, niby tonęłam w gorącej lawie, jednak wulkaniczny pył tak szybko opadał, pozostawiając mnie zaledwie nadwątloną. Upadku miasta nie było i nie będzie, Miśka, bo ogień nie dociera nawet do rogatek mojej dzielnicy. Ale słuchaj dalej.
Afganistan. Strategiczny temat w arsenale wspomnień mojego wojaka. Chyba zdajesz sobie sprawę, że nie o takich akcjach marzyłam pięć minut po pięciu minutach, ale byłam w końcu żoną weterana, więc uzbrajałam się w pancerną cierpliwość. Wysłuchiwałam opowieści, gęstych od scen batalistycznych, w których mój bohater namierzał szalonych Sindbadów, żeby pozbawiać ich czarodziejskich dywanów. Ja pierdziu. Nie muszę chyba dodawać, że puenty tych historii nie miały nic wspólnego z Baśniami Tysiąca i Jednej Nocy. Rosłemu Ciału nie zamykała się buzia, gdy tymczasem u mnie zatrzaskiwały się wrota do jednej z komór niedokochanego serca. Druga jeszcze w miarę wydolna i otwarta pozwalała obejmować i przytulać, chociaż krwawiła intensywniej, niż koledzy z Placu Broni. Czule całując maleńkie draśnięcie po kuli na prężnym ramieniu męża, nie mogłam się dla odmiany doczekać, kiedy wreszcie skończy.
Zrozumiałam, że stoję na wzniesieniu, gdzieś daleko, zupełnie ponad, kiedy mój bohater na dnie głębokiego leja wciąż błąka się po zasiekach. Docierało do mnie, że przez te okopy ogień nigdy nie dosięgnie epicentrum i nie mam co liczyć na zatracenie - Pompeje przetrwają, Miśka - ze mną, czy beze mnie. Zdałam sobie też sprawę, że na gwałt potrzebuję piromana. Ognistego gladiatora, którego bez skrupułów zaproszę na arenę, żeby powalczył z rozdrażnioną lwicą. Niech szczęka, niechaj stęka żelazny osprzęt u wezgłowia Madejowego Łoża! Niech zaintonuje, wykrzyczy, niech poobiecuje, a nawet pokłamie, że zabierze mnie hen, albo jeszcze dalej od tego Rosłego Ciała, z którym potrafię obcować już tylko po absyncie. Wpuszczę gladiatora za próg naszego pałacu, albo nie - zrobimy to natychmiast, w progu. W poczuciu strachu, z pełną świadomością, że kiedy będziemy się pokrywać w oczekiwaniach, może nas nakryć cień Cezara - nadejdzie Rosłe Ciało i zadymi z krateru i opuści kciuk w dół i ... niech się dzieje wola Olimpu. Gadam do niego, Miśka, nawijam do wyimaginowanego kochanka. Pojebało mnie chyba, ale się wprawiam, rozumiesz, bo jak już spotkam tego piromana, muszę być przygotowana. Zapodam Ci, jak to u mnie mniej więcej leci:
Zarażaj mnie plebejską krwią, nazywaj nierządnicą i koniecznie poddaj karze za próżne, zgubne i grzeszne igrzyska. Za ten klejnot najcenniejszy - może nie najwyższej próby, ale jakie to ma znaczenie, skoro się sprawdza? I niech stanie się między nami rzecz nieczysta, o jeszcze mniej szlachetnym składzie chemicznym. Orgazm, orgazm, orgazm. Co za durne słowo - kompletnie pozbawione zmysłowości i paskudnie się wymawia. Wypluję je, pozbędę się dwa palce powyżej pępka - w końcu nie jesteśmy kanibalami. Zapaśniku, tylko nie zapominaj zdziczeć, przecież potrzebuję cię na gwałt. A kiedy wreszcie wejdziesz, żebym i ja wyszła na swoje wyjmij je z ust, albo nie - lepiej połknij w chwili przełykania brzoskwiniowego soku. Niech Cezar zapamięta, że orgazmu się nie ma, orgazmem się jest! W orgazmie się jest, tylko po to, żeby znikać w wehikule, przekraczając czas, naginając przestrzeń, myląc bajki i style, mieszając epoki i powracając tylko po to, żeby znowu zniknąć! Aż po skurcze. Ooo... kurczeee...
No i jak, Miśka? Nie bardzo? I jakoś tak akustycznie, no nie? Też tak myślę i dlatego piszę do Ciebie. Ty zawsze miałaś takie fajne nawijki. To musi być coś specjalnego. Nie mam doświadczenia, Miśka. Wiesz, jak było: rodzina z tradycjami, konserwatywne wychowanie, wianek aż do ślubu i takie tam. Muszę nabrać szlifu, wyrobić się, rozumiesz? Czekam z niecierpliwością na Twoje wskazówki. Oddana, od przedszkola
DeDe
- tak się teraz podpisuję, w adekwatnym żalu.