Proza

Lady Ann


dodane wcześniej pozostała proza dodane później

18 września 2012

Śpiew Suzy

Gładka, rozgrzana od gorącej kawy dłoń sięgnęła do grdyki Buddiego muskając ją przelotnie, w sposób charakterystyczny dla ludzi chcących wzbudzić zainteresowanie, czasem pożądanie.

Zapach różanego szamponu i taniej nikotyny dostał się do jego nozdrzy, do mózgu, rejestrując wszystkie synonimy słowa ­ zachwycająca, a w końcu do krwiobiegu, wartkim strumieniem ożywiając każdą najmniejszą nawet tkankę, bezlitośnie opanowując całe ciało.

-Niezła laska, z tej naszej Suzy. ­- Wulgarnie sapnął, leżący obok Malcolm, kundel rzecz jasna.

- Ale jest moja! -­ Po mimo swojego wieku z refleksem odszczeknął Buddy, szczerząc pożółknięte, stare zęby.

Młoda dziewczyna, spiesznym krokiem ruszyła w stronę zaparowanych nieświeżymi wyziewami drzwi. Była zadowolona, jak zawsze, pełna energii i ciepła, rozdawała dookoła przyjemne uśmiechy. Miała góra dwadzieścia cztery lata, wyglądała jak anioł, co nie uszło uwagi Buddiego, który wielbił ją niczym świętą.

Suza była wcale przystojną dziewczyną, o kasztanowych włosach i śnieżnobiałej cerze, do Paryża przybyła niedawno jak gdyby tylko po to by kraść serca wszystkich, których spotykała. Mówiło się, że jej „narzeczony” ma kupę forsy i lansuje ją w jednym klubie na placu Vendome. Choć pozowała na amerykankę, tajemnicą poliszynela było, że pochodzi z Bordeaux. Suza jak wszyscy w Paryżu wpadała do „Dingo” na rue Delambre na kilka kolejek przed wieczornym występem gdzie zawodziła niczym niewinny wróbelek.

 ­-  Dziwka! ­- Zauważył któregoś dnia Malcolm, za co kulejący na przednią łapę Buddy ugryzł go mocno w bok, tak że oszczerca nie mógł się płynnie poruszać przez kilka dni.

- Czy on u diabła nie widzi, że to poule[1] i tylko udaje niewiniątko, typowa Francuzka! ­-  Szedł w zaparte Malcolm, w trakcie rekonwalescencji, odbywanej na tyłach „Dingo”.

Ale Buddy ją lubił, jak wszyscy, których spotkała, no może z wyjątkiem kobiet, zazdrosnych o jej świeżość i niewymuszoną dziewczęcą powierzchowność. W tej właśnie chwili, jej perlisty śmiech rozbrzmiewał przy drzwiach wyjściowych, gdzie flirtowała z tym aspirującym krytykiem literackim, którego nazwiska nikt nigdy nie mógł zapamiętać.

Obecność Suzy nie uszła także jego uwadze, siadywał w „Dingo” popołudniami zanim Paryż obrał kurs wieczornej beztroski, goniąc za nocnymi uciechami, których zazwyczaj żałował za dnia. Mężczyzna podnosił głowę za każdym razem gdy między stolikami, lekko frunął zielony, wygnieciony prochowiec, a woń nikotyny mieszała się z przyjemnym dla zmysłów zapachem.
Ołówek zawisł nad zapisaną kartką opasłego notatnika. Jego oczy przybrały wyraz na wpół płaskich, na wpół zaintrygowanych patrzałek mężczyzny, który perypetie otoczenia zazwyczaj wykorzystuje dla wyższych celów. Tym razem, między powolnym wciągnięciem powietrza, a kolejnym łykiem whisky z wodą sodową, jego twarz zdradziła coś więcej niż zainteresowanie.

- Na niego nie szczekniesz? ­- Z rozbawieniem zauważył Malcolm. ­ Gapi się na damę twojego serca.
Buddy puścił tę uwagę mimo uszu, ale Layla, ciułała z Nowego Jorku postanowiła włączyć się do rozmowy.

- On wygląda źle, niemożliwie źle, albo gorzej niż wyglądał wczoraj.

- Masz racje Layla, wygląda strasznie. Na pewno pisze coś świetnego.

-Nie bądź niemądry. ­- Odszczeknęła młoda suczka, urodzona tuż po wojnie. -­ Alkohol mąci mu w głowie, może mógłby być kimś, ale urodził się w złych czasach
.
- W złych czasach? -­ Zacharczał wyrwany z zamyślenia Buddy.- ­ Dziewczyno, a co ty możesz wiedzieć o czasach? Wychowałaś się w pachnącym kojcu, w świecie gdzie ulice są czyste i nie musisz srać pod siebie!

-Odpuść jej kolego.- ­ Wstawił się za Laylą szukający jak zwykle okazji by być szarmanckim i rycerskim Malcolm. -­ To że nie była na wojnie, nie czyni z niej pół psa.

Zapadło milczenie w trakcie którego Layla nie wiedziała co myśleć, a Buddy uznał, że nie zamierza tłumaczyć swojego stanowiska pyskatej gówniane z perfumowanej poduchy i zapchlonemu kundlowi, który o wojnie wie tyle, ile słyszał biegając beztrosko po Paryżu, podczas gdy prawdziwi bohaterowie wspierali swoich panów na froncie.

Malcolm wyczuł znaczenie ciszy i podjął temat.
-Nie byłem na wojnie, ale wojna była tutaj, nie zapominaj, że jestem straszy, przeżyłem swoje, widziałem…

Buddiego irytowała wieczna frustracja Malcolma, najwyraźniej wstydził się tego, że w czas wojny zabawiał się z córką sławnego szwajcarskiego analityka w Lasku Bulońskim, prezentując siad, leżeć, siad, pies zdechł. A fakt, iż wojska Moltkego dotarły na odległość siedemdziesięciu kilometrów od Paryża, wcale nie konotuje owego, „wojna była tutaj”.
Tym razem Buddy nie wytrzymał.

-Gówno widziałeś i gówno wiesz, może i obcujesz z artystami ale i tak gówno wiesz!

- Artystami, phii. ­- Szczeknęła pogardliwie Layla.

Malcolm znał obsesję swojego przyjaciela na punkcie wojny, który dzielił wszystkich na dwie kategorie: na tych co walczyli i tych, których wojna ominęła szerokim łukiem, więc tę gorszą kategorię. Porzucony, gdy jego sierść straciła połysk Malcolm miotał się od jednego pana do drugiego, aż pewnego dnia wylądował na ulicy, skatowany do nieprzytomności przez ostatniego właściciela. Teraz jego domem były miejskie kawiarnie i bary, gdzie zawsze mógł liczyć na odrobinę resztek z pańskich stołów, tak jak tu na rue Delambre 10, gdzie wiekowy właściciel lokalu cenił sobie obecność starego kudłacza, który jak mawiał, „musiał być tak stary jak to miasto”.

- Ale zawsze zostaje nam Paryż? -­ Postanowił naprowadzić rozmowę na bezpieczniejsze tory.

- Nie cierpię tego miasta. -­ Stwierdziła Layla.

- A czemuż to, czyżby i cała Europa nie spełniała Pani oczekiwań?

- Paryż i Wiedeń to miejsca niemożliwie nudne, pełne hołoty i wyszczekanych kundli.

- Takie sunie jak Ty mogą tylko żyć w Nowym Jorku. -­ Postanowił podroczyć się z nią Malcolm. 

Buddy w tym czasie snuł marzenia na temat Suzy.

- I owszem, choć podobało mi się w Rzymie i Londynie.

- Okaż odrobinę litości.

Layla prychnęła.

- Nonsens. ­- Odparł Malcolm. ­ -Tu jest mój dom, tu się urodziłem i tu umrę.

- A ja udałbym się raz jeszcze na fiestę do Pampeluny. ­- Włączył się Buddy. ­- Ale zgadzam się z tobą kolego, nie ma lepszego miejsca na świecie niż Paryż.

- Paryż to święto. ­-  Przytaknął Malcolm.

Layla zawyła udając cierpienie.

- Cholerne kundle, nie mogą się zamknąć! ­- Krzyknął Pierre zamawiający kolejnego Burbona, kopiąc przy tym Malcolma, aż ten skomląc zwinął się w kulkę. -­ Kto je tu wpuścił, Mark? -­ Wrzasnął na kelnera, ale ten tylko bezradnie wzruszył ramionami ustawiając dwie butelki czerwonego wina na stoliku obok.

- Widzisz!- ­ Cichutko pisnęła Layla.­ - Wasz świat, wasze cholerne czasy, ach biedak bezdomny, bezpański…

Przy stoliku, ponad ich głowami trwała zaciekła dysputa, w trakcie której Edward Amerykanin z pochodzenia i właściciel wiernego Buddiego, walczący „do niedawna” na włoskim froncie, a od kilku lat mieszkający w Paryżu, gdzie jak słyszał „Kwieciste opowieści z frontu są w cenie”. Opowiadał swoim towarzyszom o wspomnieniach z wojaczki, które spisuje w formie powieści. Po jego prawej ręce siedział będący lekko na gazie Thomas, wizjoner z Nowego Jorku, traktujący z przymrużeniem oka pisarskie ambicje Edwarda. Obaj mężczyźni nie zwracali najmniejszej uwagi na głośnego Francuza, który tupiąc nogami domagał się aby właściciele czworonogów zrobili z nimi porządek, nim zażąda by kelner wyrzucił ”te parszywe kundle do rynsztoka, gdzie jest ich miejsce!” Pierre bankrut i gracz na wyścigach konnych w Enghien, szwendał się po mieście szukając okazji do łatwego zarobku, w którym bezsprzecznie upatrywał hazard. W „Dingo” z rzadka bywała brydżowa szajka, wobec której miał spore zobowiązania finansowe, ale po kilku kolejkach nie trudno było namówić któregoś z „artystów” na partyjkę tego czy owego.

Thomas, autor dwóch książek, z resztą bardzo kiepskich usiłował właśnie przemówić weteranowi do rozsądku tłumacząc, że nikt nie będzie czytał takich wspomnień, nikt nie będzie pamiętał tego pokolenia, przełom wieków był coś warty, dziś to dzień stracony.
- Ed, zapamiętasz moje słowa, ci wszyscy współcześni pisarze, jeśli nie jest obrazą sztuki nazywanie ich w ten sposób. ­ - Odwrócił się do tyłu, by odpalić jednej poule papierosa. ­- W każdym razie nikt nie będzie ich czytał za czterdzieści lat. Sposób pisania który przybrali by wybić się ponad przeciętność, zatrzeć w naszej pamięci złote czasy to bzdura i wina tych wszystkich pieprzonych Freudów, wprowadzających modę na przeanalizowanych na wylot bohaterów.  -­ Upił łyk beczkowanego piwa. -­ Ale to twoja książka, nie chce po prostu mówić potem, a nie mówiłem.

- Racja.­ - Szczeknęła podzielając opinię swojego pana Layla, chwilę potem kuląc się pod wściekłym spojrzeniem Pierre.

Ktoś otwarł drzwi przez które do kawiarni dostał się ostry podmuch chłodnego powietrza, a razem z nim kilka brązowych liści wtargnęło bez zaproszenia wprost z błyszczącej od nieustającego deszczu ulicy. Brunet wyzwolił się na moment z więzów swojego notatnika, poczym na powrót zawiesił wzrok nad zapisaną kartką, pośpiesznie kreśląc ostatnie zdanie jak gdyby myśl ta miała mu umknąć i na zawsze już należeć do tych niewypowiedzianych. Wreszcie podniósł głowę, grymasem twarzy przyjmując obecność zbliżającej się sylwetki o jasnych włosach i zarumienionej od mroźnego powietrza twarzy. Pośpiesznie schował ołówek i notes w kieszeni ciepłego swetra najwyraźniej nie chcąc, by przedmioty sprowadziły rozmowę na temat, którego wolał uniknąć.

Mężczyźni przywitali się jak dobrzy znajomi, jednak w tym powitaniu wyraźnie rysowała się pewna rezerwa i niesmak.

 Blondyn jednym gestem ręki przywołał do siebie kelnera zamawiając dwie whisky z wodą sodową.

- I znowu się zacznie.­- Pyszniąc się skwitowała sytuację Layla. ­- Jak to nazywacie sztuka.

- Co do sztuki. ­- Zbył jej opinie uważając ją za co najmniej mdłą. - ­ Odwiedziłem wczoraj naszego poczciwego Pabla, wiesz Buddy.

-Którą teraz zabawia?

-Dopieszcza, nagość na pulpicie i jest w tym diablo dobry.

Buddy potaknął ze zrozumieniem, nie znał się na malarzach, właściwie nie rozumiał tej formy sztuki, ale nie spierał się z Malcolmem, w końcu ten mieszkał przez kilka lat u malarza i musiał wiedzieć co nieco w tym temacie.

-To jest mistrz, ha! Jeszcze o nim usłyszycie.

- Jakiś tam Picasso. ­ -Raczyła stwierdzić amerykańska suczka. ­ - Monet to jest mistrz.

Malcolm czuł mocną irytację nieustępliwą ignorancją Layli, parsknął tylko skupiając, całą swoją uwagę na obrazie dwóch mężczyzn żywo dyskutujących przy stoliku obok.

- Chudy blondyn. ­- Zaczął Buddy wodząc za spojrzeniem Malcolma.

- Co z nim?­- Zagadnęła żądna krwi Layla.

- Słyszałem jak gazeciarz mówił o nim same superlatywy.

- On tak mówi o wszystkich, których drukują. ­- Wyraził swoją opinię Malcolm, któremu ktoś właśnie rzucił kawałek pieczonego kurczęcia. Podjął jednak po chwili. -­ Słyszałem wczoraj w parku jak ruda kobieta czytała swojemu mężczyźnie tę jego nową powieść.

- I co ?­ -Zaintrygowany szczeknął Buddy rozglądając czy i jemu nie spadnie odrobina święta z któregoś stolika.

Layla ziewnęła.

-Jest dobra, naprawdę niezła.

- Bredzisz, moja pani mówiła wczoraj do sąsiadki, że owe „dzieło” nie sprzedaje się w Stanach, a jak nikt tego nie czyta to jest kiepskie ot co!

- Jak nikt nie czyta, to skąd może wiedzieć czy jest kiepskie.- ­ Zauważył oblizując kulawą nogę Buddy.

- A no powiem wam, że Amerykanie to idioci, zanim dogonią nas Francuzów minie ze sto lat. ­- Odparł Malcolm.

- Obrażasz swoją inteligencję, którą się tak szczycisz. ­- Skwitował zdobywając się na ironię Buddy, jego humor poprawiał się zawsze gdy na temat wojny przestawali się wypowiadać ci co jej nie zaznali.

- Mogę zrobić wyjątek dla tych dwóch.­ - wskazał wilgotnym nosem na obserwowanych mężczyzn. - ­ No i może jeszcze kilku.

- Wy wszyscy jesteście tacy sami. -­ Stwierdziła ponuro Layla. -­ Nikogo nie szanujecie, tak jak wasi panowie, którzy piją na umór.

- Masz namyśli Francuzów? - ­ Zapytał nie rozumiejąc Malcolm.

W ten czas brunet, schwycił pobladłego nagle na twarzy blondyna, usiłując wyprowadzić go na zewnątrz. Powinni już wyjść. Nie, nie powinni. Wypada dać kelnerowi napiwek i złapać taksówkę. Kiedy on ma ochotę na absynt z wodą. Z całą pewnością, mimo to powinni odłożyć to na jutro. Ale przecież jest jeszcze wcześnie.

Ku zainteresowaniu kilku gapiów, blondyn nieumyślnie przechylił w swoją stronę stół, zrzucając na podłogę dwie szklanki, których zawartość wylądowała wśród odłamków szkła na ubłoconej posadzce.

Widząc białą, jak kartka niezadrukowanego papieru twarz mężczyzny na pomoc brunetowi ruszył przerażony kelner.

- Wygląda, jakby umierał. Może zawezwać doktora?

- Nie. Jego tak to bierze. ­ - Odparł brunet.­ - Nic mu nie będzie.

Dostrzegając nierozumne spojrzenie kelnera dodał.

- Musiał już wypić coś wcześniej.

Młody Amerykanin z Connecticut potaknął ze zrozumieniem, jak gdyby zasłabnięcie od zbyt dużej ilości alkoholu nie było niczym nadzwyczajnym i niebezpiecznym dla zdrowia. Schwycił blondyna pod jedno ramię, pod drugie trzymał go brunet i jęli wyprowadzać go na zewnątrz gdzie będący na nieco słabszym gazie brunet, miał wsadzić go do taksówki i wysłać na rue Tilsitt 14.

- Ona go zniszczy. ­ - Powiedział kelner.- ­ Widziałem ją, była tu wczoraj z…

- Proszę cię Mark, oszczędź mi tych rewelacji. ­ - Zaoponował. ­- Jestem zmęczony, myślałem że popracuje ale… -­ Uciął wskazując na stolik z pod którego dochodziło psie szczekanie. -­ Jutro pójdę do hotelu.

- Ale wrócisz jeszcze do nas prawda, Hem ?

Mężczyzna uśmiechnął się ponuro, wpuszczając do środka orzeźwiającą świeżość wieczora. Znalazłszy się przed lokalem, wprost na rue Delambre machnął ręką na chłopca niosącego po drugiej stronie, naręcze amerykańskich gazet. Gdy chłopak przeciął w poprzek brukowaną ulicę i podszedł do dwóch pijanych mężczyzn, brunet wsunął w jego kościstą dłoń kilka monet, kupił „New York Herald” i polecił przywołać taksówkę.

Chwilę później podjechał czarny Ford i już ich nie było.

- Nie Francuzów, Was to całe nic nie warte, stracone pokolenie. ­- Dokończyła myśl Layla.

- Gadanie. -­ Skwitował Buddy szarpiąc za nogawkę swojego pana. ­ -Edward już czas!

Mężczyzna leniwie wstał od stołu, przy którym zdolny do rozmowy był jeszcze Thomas, Pierre od dwudziestu minut pozostawał w stanie trwałego znieczulenia, z którego miał go wyrwać mocny cios zadany w głowę około godziny później przez dwóch hardych Anglików, domagających się zwrotu swoich należności. Zatem Edward pożegnał się tylko z Thomasem i klepiąc zwierze po plecach ruszył w stronę wyjścia.

- Buddy, a wy gdzie? -­ Zawołał za towarzyszem Malcolm.

- Na Vendome, posłuchać Suzy.


[1] Z francuskiego – dziwka.






Zgłoś nadużycie

 


Regulamin | Polityka prywatności

Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.


Opcja dostępna tylko dla użytkowników zalogowanych. zarejestruj się

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1