14 października 2012
Dziewczyna w oknie
„Ciekawostką tegorocznej edycji Festiwalu jest prawykonanie utworu «Tempus» warszawskiego kompozytora Adama Topoli. Napisana na zamówienie Nordwestdeutscher Rundfunk muzyka wywołuje liczne kontrowersje wśród krytyków – jedni zwracają uwagę na rozwlekłość kompozycji, brak harmonii i konwencjonalnych brzmień, inni podkreślają, że utwór dokładnie spełnia zadanie postawione przez Radio – doskonale ilustruje samotność człowieka wobec ogromu świata. Dwugodzinna bez mała, wykonywana «na bezdechu» suita jest doskonałym tłem dla rozważań dotyczących czasu. Fenomen czasu, czy raczej koncepcja jego nieistnienia, od dawna pozostaje w kręgu zainteresowań kompozytora”.
Zamykam oczy. Co widzę, gdy je otwieram? Ulicę, domy, przejeżdżające samochody
i przechodzących ludzi – moje miasto, Warszawę. To jest chwila, tak rozumiem to słowo. A co ze wspomnieniami? Otóż są one zbiorem migawek. Pamiętam na przykład starego człowieka (było to bardzo dawno, miałem wtedy nie więcej niż osiem lat), który jechał na rowerze i stracił równowagę. Widzę go bardzo wyraźnie – klęczy nad rzeczką, płucze w jej nurcie sztuczną szczękę. Wspomnienie, jakże na ogół żywe, jest jednocześnie czymś, co ze względu na jego detaliczność można porównać do fotografii. Pamiętam strużkę krwi spływającą po policzku starca i połyskującą w słonecznym świetle łzę. Stałem nieopodal, na mostku. Było mi bardzo żal mężczyzny. Nie wiedziałem jak mu pomóc. Wszystkie te szczegóły łączą się ze sobą, tworząc chwilę, coś co można określić jako konfigurację wszechświata. Migawki; tak właśnie myślę o czasie. Rozsypana na podłodze talia zdjęć. Odruchowo chcemy ją uporządkować, wyznaczając granicę między przeszłością i przyszłością. Zadanie wcale nie tak proste, jak mogłoby się wydawać.
Chociaż był środek tygodnia, z trudem znalazłem tyle miejsca, by swobodnie rozstawić leżak i zachować akceptowalną odległość od innych uczestników kąpieli słonecznej. Obok mnie leżała kobieta z liściem na nosie. Woń jej przypieczonego ciała mieszała się z zapachem grillowanej kiełbasy. Po Moście Łazienkowskim ciągnął leniwie sznur pojazdów. Miasto szumiało jednostajnie i tylko od czasu do czasu przerywał monotonię wrzask dzieci, taplających się przy brzegu oczka wodnego. W mojej głowie wciąż brzmiały dźwięki suity „Tempus”. Słuchałem tej muzyki na okrągło i muszę przyznać, że byłem pod jej przemożnym wpływem. Co ciekawe, zaledwie parę dni wcześniej nie miałem pojęcia o kompozycji, ani o jej autorze. Gdyby nie wycinek ze starej gazety (bodaj z połowy lat sześćdziesiątych), który znalazłem w czeluściach piwnicy, nadal trwałbym w niewiedzy.
Zapadłem w sen i pewnie spałem dość długo, bo skóra na moich ramionach mocno się zarumieniła. Groziło mi poważne przedawkowanie słonecznego światła, na szczęście drzemkę przerwał dzwonek telefonu.
— Siemanko! Jesteś już na miejscu? – głos w słuchawce z trudem przebijał się przez przydźwięk i trzaski.
— Tak, czekam na ciebie. Piwo zdążyło się zagotować – odpowiedziałem, nie ukrywając złości – chcesz mieć zimne, to sobie kup.
— Ech, stary, sam się zagotujesz jak zobaczysz moją koleżankę. Zaraz
będziemy – Bartek chyba śmiał się, chociaż może była to tylko jakaś modulacja nakładająca się na jego głos – dziewczyna warta grzechu, mówię ci zgredzie – dorzucił po dłuższej chwili i rozłączył się.
Szczerze powiedziawszy, to miałem nadzieję, że Bartek odwoła spotkanie. Nie przepadałem za facetem. A jeszcze bardziej denerwowały mnie te wszystkie panienki, które jak muchy na lep łapią się na bartkowy urok. Nie, wcale nie zazdroszczę mu powodzenia u kobiet. No może trochę.
Słońce w swojej dziennej wędrówce zbliżało się do horyzontu, a jego promienie przyjemnie muskały ciała plażowiczów. Zerknąłem na świat przez wizjer aparatu. Filmu starczyło na dwa pstryki. Nerwowo przeczesałem kieszenie w poszukiwaniu kolejnej rolki. Dotarło do mnie, że chyba jestem skazany na pomoc Bartka.
Operowanie telefonem we wciąż silnym świetle słonecznym sprawiało mi nie lada problem, ekran był prawie nieczytelny. Na liście odebranych połączeń wskazałem ostatni numer. Początkowo nie zwróciłem uwagi, że składało się nań ledwie pięć cyfr.
— Wybrany numer jest niedostępny – oznajmił łagodnym, acz stanowczym głosem automat.
Zakląłem dosyć głośno. Kiełbasa obróciła się na brzuch, wspominając coś o braku dobrego wychowania. Byłem zły na Bartka – nawet zadzwonić z porządnego telefonu nie potrafi – pomyślałem. Miałem zresztą pewność, że i tak znalazłby jakąś wymówkę. Na przykład, że nie ma po drodze sklepu, albo karta płatnicza właśnie mu się przeterminowała. Byłem poirytowany, a na dodatek nadmiar słońca przyprawił mnie o dreszcze.
Nałożyłem golf i upewniwszy się, że nie pozostawiam niczego na pastwę miss smażalni, opuściłem wonny padołek.
Szedłem w kierunku południowym, pod prąd rzeki. Gdy mijałem alejkę łączącą plażę z pobliską ulicą, dostrzegłem kogoś, kto wyglądał na sprzedawcę lodów lub napojów. Zresztą był nim w istocie, tyle że asortyment towarów w tym wędrownym sklepiku był szerszy: „Słodycze, napoje, prasa, błony światłoczułe – M. Frączak” — oznajmiał napis na drewnianym pudle, zwisającym na solidnych pasach i zwieńczonym parasolką. Poza wspomnianą skrzynką mężczyzna miał jeszcze kilka mniejszych toreb i saszetek. Wariat jakiś albo uciekinier z planu filmowego – pomyślałem.
— Szanowny pan życzy gazetę? – zwrócił się do mnie sprzedawca.
— Może raczej coś światłoczułego – odpowiedziałem, nie kryjąc
rozbawienia – koniecznie jakiś czarno–biały film.
— Mam klisze Velox i Ilford, grubo przed terminem, składowane w chłodnej piwnicy – powiedział sprzedawca i wyciągnął z kieszeni dwa opakowania.
Pomyślałem, że nie będę psuł zabawy gościowi, ale w kozi róg też nie dam się zapędzić.
— Nie, chodzi mi o wąski film.
— Do Leiki mam coś, ale zostały tylko Kodachromy, a szanowny pan wspomniał, że nie chce barwnych.
— Co łaskawco masz? Kodachromy? Przeterminowane! – cieszyłem się jak dziecko, że hochsztapler nie zdołał zbić mnie z pantałyku. – Idź pan do diabła – dorzuciłem, śmiejąc się dobrotliwie.
Sprzedawca ukłonił się i odszedł, a dopiero gdy był w pewnym oddaleniu, popukał się w głowę. Ten gest bardzo mnie rozjuszył. Podbiegłem do mężczyzny i chwyciłem go za połę marynarki.
— Przepraszam pana najmocniej, to przez ten upał – powiedział sprzedawca, delikatnie uwalniając materiał z mojej dłoni.
— No już dobrze, daj pan tego Kodachroma i zmiataj. Wiem, że film nie jest produkowany od kilku lat, ale ze względów sentymentalnych kupię go od pana.
Sprzedawca wręczył mi pudełeczko i odszedł, odmawiając przyjęcia zapłaty. Potraktowałem ten gest jako formę przeprosin.
Stanąłem na brzegu i zanurzyłem stopę w wodzie. „Kijem rzeki nie zawrócisz” — im bardziej chciałem zatrzymać nurt Wisły, tym mocniej przekonywałem się o słuszności tego porzekadła. Z zamyślenia wyrwał mnie widok nadmuchiwanej piłki, przepływającej tuż koło mojej nogi. Niebieska, reklamowa piłka z napisem NIVEA. Złapałem ją i spojrzałem w kierunku plaży. Nieopodal stała ruda, bardzo szczupła dziewczyna i machała do mnie, dając do zrozumienia, że przedmiot należy do niej. Łapiąc piłkę, niemal wywróciła się, a przecież impet nie był wielki.
— Mówiłem, że szczęka ci opadnie? – usłyszałem głos Bartka.
Stał za mną. W rękach trzymał pleciony kosz oraz foliową torebkę, wypełnioną puszkami z piwem. Śmiał się głośno i wulgarnie, gryząc przy tym ustnik papierosa.
Estera, bo tak było na imię nowej koleżance Bartka, rozpostarła koc i starannie wygładziła wszelkie załamania i nierówności. Z kosza z wiktuałami wyjęła słoik oliwek i bagietki. Bartek zajął się przygotowaniem skrętów.
— Podoba ci się moje ciało? – zapytała mnie Estera.
— No, wiesz, odpowiedź może być nieszczera. Ale w ogóle to czemu pytasz?
— Widzę, że zerkasz na mnie co chwila.
— Zerkam, zerkam. No, po prostu nie znamy się, więc zerkam, ot co.
— Wartość opałowa mojego ciała jest niewielka, jestem bardzo chuda.
Ostatnie zdanie wywołało u Bartka histeryczny śmiech.
— To taka jej obsesja, zrozumiesz wszystko, jak zobaczysz fotkę, którą ma zawsze przy sobie.
Estera sięgnęła po portfel.
— Bergen Belsen – skomentowała pokazane mi zdjęcie, przedstawiające stertę zwłok piętrzącą się przed spychaczem.
— Jaka wartość opałowa, dziewczyno, co z tobą jest? Nie znasz weselszych tematów? – nie wiedziałem jak poprowadzić tę rozmowę. — A w ogóle to ile masz lat?
— Siedemnaście. I co z tego?
— No właśnie, całe życie przed tobą, jesteś ładna...
Leżała z zamkniętymi oczami. Bartek cisnął peta w kierunku pary truchtających rybitw. Ptaki, zajęte sobą, nie zwróciły uwagi na tę zaczepkę.
— To jest na każdym kroku – powiedziała Estera.
— Wykręcone fotki, musisz je zobaczyć! Możemy rzucić na nie okiem? – zapytał Bartek, sięgając do koszyka.
Milczenie Estery potraktowaliśmy jako przyzwolenie na zapoznanie się z zawartością aparatu.
Zdjęcia były zaskakujące, a kontekst stworzony przez ich zestawienie, jak i temat naszej rozmowy natychmiast nadawały im właściwego znaczenia. Ostatnia fotka została zrobiona niemal przed chwilą. Ciała plażowiczów wylegujących się na piasku jednoznacznie kojarzyły się z tym, co prezentuje zdjęcie z portfela Estery.
Następny obrazek: monstrualnych rozmiarów postać reklamuje warsztat
samochodowy – nadmuchiwany mężczyzna w kombinezonie mechanika pozdrawia przejeżdżających kierowców gestem „rzymskiego salutu”. Kolejny kadr: stos puszek, prawdopodobnie zawierających jakieś warzywa, na ścianie w tle trochę nieostry
napis – „wlot gazu”. Kobieta w piżamie w paski, cena promocyjna 39 złotych, pracownik ochrony, chudy jak szczapa, drzwi z napisem „Krematorium”. Dziesiątki, setki kadrów. Obrazy i sytuacje wymyślone w działach marketingu dużych korporacji oraz przez domorosłych biznesmenów, zwykłe przedmioty, o które potykamy się każdego dnia i murale, naprędce rzucone na ściany przez „patriotycznie” usposobioną młodzież.
— Cholera, masz oko – powiedziałem, wciąż przeglądając tę dziwną galerię.
Milczała. Mój komplement nie zrobił na niej wrażenia, a wręcz wydawało mi się, że widzę na jej twarzy zmęczenie.
— Zagrajmy w piłkę, dobrze? – poprosiła.
Bartek poderwał się jak na komendę. Ja nie miałem ochoty na ruch, nie jestem zbyt wysportowany, zająłem się ładowaniem filmu do aparatu. Już po kilku chwilach Estera i Bartek zapomnieli o mojej obecności, więc mogłem bezkarnie zdejmować dziewczynę we wszelkich pozach przez nią serwowanych, korzystając z resztek światła dziennego. Skończyli grę dopiero wtedy, gdy ciemność zaczęła utrudniać odnalezienie niesfornej piłki, która co i raz znikała w krzakach.
Siedzieliśmy na plaży jeszcze jakiś czas, prowadząc ożywioną dyskusję — ton nadawała głównie Estera. Była bardzo oczytana, co zaskakiwało szczególnie mocno, gdy wzięło się pod uwagę jej wiek. W rozmowie raz po raz wracał temat Holocaustu. To faktycznie była jakaś obsesja Estery, ale jak wynikało z opowieści na temat historii jej rodziny, nie wzięła się znikąd. Bartek nie miał za wiele do powiedzenia, natomiast jego apetyt na niskoenergetyczne ciało dziewczyny narastał z każdym łykiem piwa. Zdziwiło mnie bardzo, że Estera znała doskonale nie tylko utwór „Tempus”, ale sporo wiedziała również o jego kompozytorze.
— Ciemno się zrobiło i chłodno, czas na nas – wybełkotał, bardzo już zniecierpliwiony, Bartek.
— Dobrze, idźmy w takim razie. A o Adamie Topoli jeszcze opowiem. Obiecuję – powiedziała do mnie dziewczyna, uśmiechając się przy tym tajemniczo.
Pożegnali się ze mną i udali w sobie tylko znanym kierunku. Zostałem jeszcze jakiś czas, ciesząc się spokojem. Plaża była prawie pusta, w oddali widać było dwa ogniska i grupki osób zasiadających dookoła nich. Zwróciłem uwagę na barwę nieba – w miarę jak robiło się ciemniej, wyraźniejsza stawała się także łuna nad lewobrzeżną częścią miasta.
— Proszę pana, co to za światło? Jakiś pożar, czy co? – zapytałem przechodzącego mężczyznę.
— Pożar panie, pożar – odpowiedział właściciel okularów w drucianej oprawie i odszedł szybkim krokiem – nie nasza sprawa – dorzucił z oddali.
Chciałem wracać do domu. Pozbierałem puszki, zapakowałem swoje rzeczy do plecaka i gdy miejsce naszej biesiady było już doprowadzone do kultury, natknąłem się na portfel, leżący pod cienką warstwą piasku. Otwierając go spodziewałem się, że należy do Estery i że znowu dane mi będzie oglądać makabryczny obrazek ze spychaczem i trupami. Portfel był pusty – znalazłem w nim tylko wizytówki właściciela kancelarii prawnej z Targowej. Pomyślałem, że będę za chwilę przechodził tą ulicą i żaden dla mnie wysiłek zajść pod widniejący na nich adres. Jeśli nie zastanę mecenasa, to może chociaż jakiś stróż weźmie portfel – rzecz wygląda na drogą i jej właściciel powinien ucieszyć się z odzyskania zguby, nawet jeśli zniknął z niej plik banknotów. Obracałem w palcach wizytówkę i dopiero po dłuższej chwilo dotarło do mnie, że numer telefonu kancelarii jest pięciocyfrowy.
Ulica Targowa o tej porze nie pustoszeje zanadto. Za dnia spotkasz tu sporo zwykłych ludzi, załatwiających jakieś interesy czy po prostu pracujących w jednej z licznych, ulokowanych w tym rejonie firm. Za to po zmroku raczej szybko zarzucisz poruszanie się spacerowym krokiem. Tanie wina i wódki, popijane piwem z plastikowych butelek, wchodząc stopniowo w skład płynów ustrojowych, wprawiają szarych mieszkańców okolicznych kamienic w stan euforii, ale też agresji.
Na dachu jednego z mijanych domów kręciła się ogromna, żółta kula, reklamująca organizatora popularnych gier liczbowych. Najwyraźniej walka z pożarem przedłużała się, bo niebo, stanowiące tło dla kuli, rozświetlała czerwona łuna. Uprzytomniłem sobie, że po drodze nie zauważyłem wozów straży pożarnej ani nie słyszałem żadnych syren.
Numer kamienicy zgadzał się z tym podanym na wizytówce, tyle że nie było śladu po kancelarii. Sklep z odzieżą dla dzieci – nic poza tym. Zauważyłem starszego faceta stojącego w bramie.
— Kancelaria? Tak. Chyba wiem o co pan pyta. Proszę za mną.
Pamiętam tylko, że weszliśmy w podwórko i że było zupełnie ciemno. Luka w pamięci kończy się na momencie, w którym nieznajomy mężczyzna wyciera mi czoło mokrą szmatą.
— Kim pan jest? Gdzie jestem?
— Proszę leżeć spokojnie, dopiero co zatamowałem panu krwotok z nosa.
Rozejrzałem się po pokoju. Był wysoki, na jego wyposażenie składały się staroświeckie meble – stół, krzesła, biblioteczka w kącie oraz sofa, na której właśnie leżałem.
— Ja też nie mam pojęcia kim pan jest, ale nie mogłem pana zostawić leżącego za bramą, w czasie godziny policyjnej. Mam nadzieję, że nikt nie widział, jak pana wciągałem do klatki schodowej.
Mężczyzna raz jeszcze przetarł mi twarz.
— Pana wygląd mnie uspokaja, jeśli wie pan o czym mówię. A w ogóle jestem Adam.
— Muszę przyznać, że poznajemy się w nieco dziwnych okolicznościach i niewiele rozumiem z tego co mówisz – odpowiedziałem, usiłując wstać z sofy, jednak silny uścisk Adama uniemożliwił mi dokończenie tej czynności.
— Siedź, nie ruszaj się jeszcze przez kilka minut. I nie mów za głośno. Po co sąsiedzi mają wiedzieć, że ktoś obcy jest w domu?
Zgasił światło. Przez chwilę niczego nie widziałem, poza konturem Adama stojącego w oknie.
— Gdzie plecak?
— Nie miałeś przy sobie żadnego plecaka. W kieszeniach znalazłem tylko kilka rolek filmu, żadnych papierów czy pieniędzy.
Mój wzrok przywykł do ciemności. Twarz Adama z każdą chwilą stawała się jaśniejsza. Przyszło mi do głowy, że oświetla ją nie uliczna latarnia, lecz łuna pożaru.
— Czy wiesz co się dzieje po drugiej stronie Wisły?
Nie odpowiadał.
— Hej, Adam, słyszałeś moje pytanie?
Mężczyzna zasłonił roletą okno, zapalił światło i wyszedł do sąsiedniego pomieszczenia, prawdopodobnie kuchni, co sugerował brzęk rozmaitych szklanych i metalowych przedmiotów.
— Tam nic się nie dzieje. Już po wszystkim – powiedział Adam, stawiając na stole butelkę i kieliszki.
Cienko ucięte plasterki kiełbasy ułożył obok ogórków i kromek chleba. Wysoka, pozbawiona etykiety butelka zawierała jakąś brunatną, mętną ciecz.
— To tylko widmo, wspomnienie, uważasz.
Mężczyzna po każdym wypowiedzianym zdaniu przesuwał kieliszek po szklanym blacie stołu, jakby prowadził za jego pomocą rozgrywkę w szachowym pojedynku.
— Adam, o czym ty mówisz?
— Gdybyś zapytał Marcinkowskiego, sąsiada z dołu, czy widzi coś na niebie, to wiesz co by odpowiedział?
— Adam, mów o co chodzi!
— Gówno widzi, tyle by odpowiedział. Pij chłopie, pij, może i ty przestaniesz widzieć światła, duchy i cały ten kram.
Bimber był podłej jakości – czuć było drożdże i cały parszywy surowiec, z którego owe drobnoustroje go uczyniły. Przystawiłem kromkę chleba do nosa i chyba to uratowało mnie przed zwróceniem daru natury. Podszedłem do okna i już miałem zacząć zwijać roletę, gdy zgasło światło i ponownie znalazłem się w stalowym uścisku Adama.
— Pieprzony kretynie!
— Puść!
— Jeśli chcesz popatrzeć na ulicę, to rób to dyskretnie. Odchyl roletę, ale tylko trochę. Wczoraj się urodziłeś?
Adam wciąż trzymał mnie w ramionach, kiedy zbliżałem oko do niewielkiej szpary między oknem a roletą.
— Jestem na Targowej?
— No chyba widzisz.
Ulicą szedł człowiek. Dopiero światła nadjeżdżającego auta pozwoliły mi stwierdzić, że mężczyzna miał na sobie mundur Wehrmachtu. Minął go samochód ciężarowy. Chwilę później przemknął ulicą motocykl z koszem, powodując hałas nie mniejszy niż ciężarówka.
— Skąd ty się urwałeś? – zapytał Adam po przełknięciu swojej kolejki.
Nie wiedziałem co odpowiedzieć, byłem w szoku po tym, co zobaczyłem z okna. Powoli docierało do mnie to i owo.
— Adam, jak tłumaczysz to, że nie wszyscy widzą ten pożar, co?
Rozlał resztkę bimbru. Wstając od stołu zabrał swój kieliszek. Wyłączył lampę i odsłonił roletę. Tym razem mój wzrok nie musiał długo przyzwyczajać się do ciemności. Blask łuny zdawał się być zdecydowanie silniejszy niż wcześniej.
— To chyba kwestia wrażliwości. Miałeś tam kogoś?
— Powiedzmy, że miałem – odpowiedziałem.
— Ja też miałem. Pytałeś o mecenasa.
— Pytałem?
— Tak. Kiedy odzyskiwałeś przytomność, zapytałeś mnie o właściciela kancelarii.
— No właśnie, co z nim?
— On i cała jego rodzina… Rozumiesz?
— Chyba tak.
Adam wciąż stał w oknie. Na rozświetlonym suficie wyraźnie zarysował się długi, lekko falujący cień mężczyzny.
— Byłem przyjacielem tej rodziny. A niewiele zabrakło, wszedłbym do niej.
— Przykro mi, Adam.
— Kiedy poznaliśmy się, ona miała ledwie siedemnaście lat. Bardzo wrażliwa dziewczyna i niegłupia do tego.
— Tęsknisz i dlatego widzisz tę łunę?
— Tak. I wiesz co? Przeraża mnie myśl, że można pojechać na drugą stronę Wisły, przeskoczyć przez mur getta, odszukać piwniczkę, w której prawie do końca ukrywali się, że oni tam wciąż są, czekają na moją pomoc.
—Ta łuna to chyba jednak tylko złudzenie, sam wspomniałeś coś o tym.
Cień na suficie uniósł dłoń z kieliszkiem.
— A może wszystko jest złudzeniem?
Adam zapalił światło i sięgnął po album leżący na półce biblioteczki. Usiadł koło mnie i zaczął wertować jego karty.
— Ja i moi rodzice. To ja, w pierwszej klasie. A to też ja i moi koledzy z konserwatorium.
— Skończyłeś te studia?
— Tak, tuż przed wybuchem wojny. Wydział Kompozycji.
Poczułem lekkie mrowienie na karku.
— A czym zajmujesz się zawodowo?
— Produkuję świece – powiedział Adam i zarechotał.
— Co z muzyką?
— Przed wojną pracowałem, komponowałem. Teraz też coś piszę, chociaż niewiele. Pomysłów mam całą masę, ale życie na razie nie pozwala ich realizować.
Adam przełożył kartę w albumie.
— To mecenas i jego żona, oraz ich dwie córki. Wtedy miały cztery i pięć lat.
Adam ponownie przełożył kartę i tym razem moim oczom ukazało się zdjęcie dziewczyny. Szczupła, długowłosa postać, trzymała w rękach piłkę z napisem NIVEA. Uznałem, że śnię i nawet nie zadawałem sobie trudu okazywania zdziwienia. Adam opowiadał o Esterze, o ich wspólnych planach, o tym jak zaprowadzono do getta całą jej rodzinę i wreszcie o tym, jak pomagał im przeżyć za murem.
— Wiesz, ona od dziecka miała dziwaczną wizję śmierci. Opowiadała o jakimś uzdrowisku, gdzie do ogrzewania domów stosuje się piece, w których spala się ludzi. Nie wiem, czy dane było jej zobaczyć to uzdrowisko. Nie chcę wiedzieć.
Adam posprzątał na stole i przygotował mi spanie.
— Skomponujesz jakiś utwór dedykowany tym ludziom?
— Nie wiem, może tak. Na razie moją głowę zaprząta inny pomysł. To coś bardzo nowatorskiego, awangardowego, może nawet zbyt awangardowego by mogło spotkać się ze zrozumieniem. Byłoby to muzyczne odzwierciedlenie pewnej filozofii. Nie wiem czy chcesz o tym słuchać. Chociaż może zainteresuje cię ten temat, bo zdaje się mieć jakiś związek z łuną na niebie.
Obudziłem się o świcie, kompletnie zmarznięty. Leżałem na kępie trawy, w tej samej części plaży, na której poprzedniego dnia biesiadowałem z Bartkiem i jego dziewczyną. Bolała mnie głowa, prawdopodobnie dostałem w nią czymś twardym – wyraźnie czułem pod palcami guza. Ktoś ogołocił mnie dosłownie ze wszystkiego – straciłem plecak z aparatem fotograficznym, portfel i parę innych drobiazgów. W kieszeni spodni znalazłem tylko filmy.
Jeszcze tego samego dnia odezwał się do mnie Bartek. Powiedział, że jest wściekły na Esterę, bo nie dała mu tego co chciał, i że zostawiła mu jakiś dziwny numer telefonu. Taki krótki. I nie można się do niej dodzwonić, bo automatyczny pan twierdzi, że numer jest nieprawidłowy.
Wszystkie było gotowe. Poprosiłem Bartka, by poszedł na ulicę Próżną i poprzyglądał się zdjęciom powieszonym w oknach starych kamienic, przedstawiającym przedwojennych mieszkańców tych domów. Nie musiałem długo czekać na jego telefon.
— Niezły żartowniś z ciebie! Przecież to zdjęcie zrobiłeś na plaży. Dobrze, że mnie wykadrowałeś!
— I co, dalej nie możesz się do niej dodzwonić?
— Niby jak? Za krótki numer.
— Pomyśl o niej ciepło, może za którymś razem odbierze.