26 sierpnia 2012
6 kwietnia 1997, niedziela ( Uduszenie )
Na podorędziu trzymam chusteczki
gotowe do użycia, słownik wyrazów obcych, pilota,
przyciszam magnetofon.
Mam świadomość, że nie brak mi przestrzeni by sięgnąć po koc.
Przykrywam się, porządek w książkach i na półkach.
Teraz łatwo będzie się wziąść po przebudzeniu do pracy.
Budzę się, jem, rozmawiam z rodzicami, oglądam film, słucham muzyki.
Za co by się wziąć, przecież to społeczeństwo mnie nie potrzebuje,
nikt się nie zgłasza po mnie i nie pyta o nastrój.
Nudna szkoła, tata ledwo żyje, na cieńkiej granicy, nad przepaścią,
gdy zostanę sam to zwariuję, bez niego, bez niej to jakbym umarł ja sam.
Doceniam to, że są.
Co za niewiarygodnie krucha podstawa, co za okres niepewności
Wczoraj cofnąłem się od drzwi, za którymi bawili się koledzy,
śmiechy dziewczyn i muzyka, co ja miałbym im powiedzieć?
Mój nastrój raz taki, raz siaki, tylko te marzenia trzymają mnie przy życiu.
Kurde, czarne luki w pamięci wypełnią się, gdy przyjdzie kolega i powie
jakiego durnia z siebie zrobiłem po pijanemu.
Ładna jest pogoda wiosenno-zimowa.
Na spacerze znajdę sobie dziewczynę.
Przyszedł wielki budowlaniec, stolarz, informatyk i lekarz w stroju robotniczym, silny sadystyczny poeta,
mnie uległego ujął w kleszcze i obił mi żebra i udusił.
Ja jestem masochistą, ślady, sińce.
To zabawne, ale w takiej sytuacji może właściwie rodzić się poezja, ja się naprawdę boję, ja naprawdę mam mętlik w głowie, kolory, zapachy,
z tego płynnego, zmieszanego bałaganu można coś opisać.
Więć wtedy, gdy to robię jestemm jednak Kimś, Poetą - to jedyna droga, to nie jest sposób na bunt przeciw społeczeństwu, to sposób na znalezienie w nim swojego miejsca.