1 października 2013
Żwir. Surrealistyczne, krótkie przemyślenia Emila
- I piszę sobie patykiem po żwirze, że to nie ma już sensu. Mam wszystkiego dosyć. To jest już żwir, a nie ten miękki, uginający się asfalt. Wystarczy pierwsza lepsza trumna na czterech kołach, która przejedzie po żwirze i zmiecie moją mozolną pracę. O nie, to już nie to, co miękki, uginający się asfalt, na którym najdrobniejsza rana zastyga na amen wszystkich amenów. Ostatni raz, gdy byłem sobą - piszę z braku laku po żwirze, odchodzę stąd. Kładę dłonie na kolanach, taboret skrzypi. A gdyby tak zamiast kocurów w domu, kłęby wełny? Łyżki zawsze kłamią, w nich moja twarz przypomina porannego kołtuna, wracającego metrem z nocnej zmiany w fabryce szczot do kibli. Łyżki zmieniają perspektywę, gorszy efekt rybiego oka. Znowu wylewam wrzący rosół na spodnie. To uczucie ciepła tam w dole. I obślizgły makaron na dokładkę. I wiesz? Gówno mnie obchodzą Twoje schizofreniczne melodie, nie pletliśmy warkoczy w tym samym Niebie. Niebo jest pod żwirem. Kop, a dojdziesz tam. Dochodzisz? Definiuj mnie na różnoraki sposób, ale definiuj. Nie lubię być czystym, chamskim zwojem papieru. - dodałem z premedytacją ostatanie zdanie, kończąc rozbaźdganą, niestrawną kropką. Pisałem na paragonie fiskalnym, kupiłem niesmaczny obiad.