7 października 2023
Dreamy Noon (1 i 2)
Dreamy noon 1
Zwolennik truskawkowych lizaków, whisky z colą i eurytmii, Waldemar Szok o słusznej posturze rozsiadł się w obitym skrórą fotelu naprzeciwko busoli którą miał okazję kupić kiedyś za pół darmo. Westchnął.
- Ależ, ależ - zaciągnął swym melodyjnym barytonem - Bo myśmy o czymś... - I pochylając się z trudem uruchomił patefon palcem serdecznym lewej ręki. - Bo myśmy sobie o czymś...
"Bo myśmy sobie o czymś mieli porozmawiać, panie Czajkowski!" Waldemar Szok dokończył zdanie w myślach gdy już zmrużył oczy i dotarło doń, że tego dnia wszystko przebiega w swoim własnym, powolnym rytmie. Wydał z siebie jakiś przeciągły, pozornie niedbały, nieartykułowany dźwięk - jakby westchnienie, ale bardziej żołądkowe, głębsze, męskie. Następnie - jakby wedle wskazań hinduskiej mądrości - oddychał płytko i szybko.
- To co? Robić kluseczki czy zostawić ziemniaki do smażenia? - Zagadnęła jego niemłoda już małżonka zza fantazyjnej minikotarki (bo trzeba wiedzieć że pan Szok miał fantazję) oddzielającej kuchenną część pomieszczenia od części jadalnej.
- A zjem kluseczki. - Odparł łagodnym tonem, który zawsze świadczył o tym, że umysł Waldemara powoli koncentruje się na życiu wewnętrznym.
- Ale ja nie będę ich gotowała.
- To do smażenia zostaw. - Odparł po chwili dłuższej niż poprzednio, ale tonem wciąż ugodowym, cicho promieniejącym i może tym razem nawet bardziej zadumanym, lecz wciąż przyjemnie melodyjnym.
Nasz bohater był człowiekiem wrażliwym i do pewnego stopnia uduchowionym. Utrzymywanie domowego gospodarstwa nie pozwalało mu wprawdzie na częste i intensywne "seanse mistrzami", jak nazywał swoje medytacje przy muzyce, miał jednak pewną mądrość prostą a jednocześnie trudną, i jak to w takich przypadkach bywa niezwykle ważną. Mądrość której wielu mogłoby mu pozazdrościć - gdy bowiem nadchodził czas odpoczynku myśli Waldemara zamiast krążyć wokół codziennych sprawunków, odwleczonych terminów czy jakichś przykrych wypadków, zamiast biegać nerwowo po plecach i karku, one jakby pod batutą - jak spostrzegał to sam Waldemar co świadczyło również o jego obyciu z językiem i własnej kreatywności na tym obszarze (Waldemar pisywał bowiem wiersze ale o tym będzie później) - one jakby pod batutą najpierw odnajdywały swoje miejsce w ciągu spójnych obrazów - by jeszcze można opatrzeć ważnym komentarzem jakąś rzecz która co prawda nie karmi tak bardzo ducha, lecz pozwala przeżyć kolejny dzień w komforcie i poczuciu godności - następnie zaś rozwiewały się we "mgle nad jeziorem". Takiej dyscypliny Waldemar nauczył się od pewnego mistrza jogi który radził, by wszystkim sprawom poświęcać jednaką uwagę i ze spokojem przyjmować wszystko, co się wydarza. Kiedy więc Waldemar wkraczał już do swego wewnętrznego sankturarium obnażony ze zbroi i pancerzy które czasem w świecie są po prostu nieodzowne, a które wykształca w sobie każda zdrowa osobowość na potrzeby przystosowawcze i przetrwalnicze - jak twierdził mistrz jogi - kiedy tak wkraczał do swego wewnętrznego sanktuarium i był już czysty jak dziecko, spokojny i pewien, że wszystkiego należycie dopatrzył i że nie śledzi go żaden smutek ani nie pokąsa znienacka żaden gniew - mógł zażywać kąpieli w "jeziorze ducha", za każdym razem odkrywając jakieś nieznane wcześniej bogactwa.
Pan Waldemar wpatrywał się już dobrą chwilę w swe bizantyjskie wnętrze, lecz jego umysł prowadzony w tej nieco intymniej chwili przez flet Czajkowskiego jakby rozproszył się. Waldemar otworzył powoli ciężkie powieki i zamglonym wzrokiem powiódł po ścianach pomieszczenia. Wzdrygnął się na widok tak dobrze przecież znajomej wielobarwnej makatki. Wzór, dotychczas tak tajemniczy i pociągający, tak egzotyczny, żywy i wielobarwny, tak szalony, tak Indiański wręcz - wydał mu się w tej chwili zbiorem przypadkowych linii i plam. Był jakiś przygnębiający i nudny. Wydawało się, że zionie z niego nieprzyjemna pustka.
- Kto to... - Jąkał w pół świadomy wypowiadanych słów. - Kto mi takich bzdur naopowiadał... Że co się dzieje...? A zostaw, zostaw, a nie rusz, a sio! Won! Aleś brzydki, psie!
Zwyczajnym byłoby, gdyby małżonka Waldemara pani Roksana zareagowała na taki obrót spraw - gdyż wymykał się on jakoś dziwnie z normalnego obrotu rzeczy, takiego, do jakiego wszyscy przywykli. Pani Roksana zareagowałaby z pewnością żywo i rezolutnie gdyby miało okazać się, że mąż nie odzyska przytomności. Pobiegłaby po sole trzeźwiące, przyłożyła dłoń do czoła, zrobiła zimny kompres, a w najgorszym wypadku zatelefonowała po lekarza. Jednak zrządzeniem losu małżonka wyszła z domu, czy to do przyjaciółki czy załatwiać sprawunki - teraz Waldemar nawet nie próbował sobie tego przypomnieć. Pamiętał tylko, że jego spotkania z mistrzem jogi odbywały się w tajemnicy przed sceptyczną, zdroworozsądkową, może nawet trochę ograniczoną żoną. Podobała mu się w tym atmosfera "męskiej przygody", jakiegoś chłopięcego wybryku, psoty, złośliwostki a może nawet występku, grzeszku, choć niegroźnego, tłumaczył sobie, takiego malutkiego grzeszku, takiej błyskotki, świecącego na czarno ziarenka, takej lichej acz rozczulającej okruszyny, w każdym bądź razie cichej radości samowoli.
Waldemar otrząsnął się. Spojrzał na zegarek z kukułką. I nagle płyta przestała grać. Dziwne? Może. Ale od powrotu do domu dzisiejszego popołudnia jeszcze nic nie jadł. A muzyka nie dobiegała go już od kilku chwil i uświadomił sobie jej dotychczasową obecność dopiero, gdy zapadła cisza. To tak też może być? Dziw! Ale dziw!
Bezceremonialnie podniósł się ze swojego fotela. Kręciło mu się w głowie. Był głodny. I zdenerwowany - czuł się tak, jakby ktoś go podglądał - tylko nie wiedział skąd... Bo gdyby tylko wiedział to trach! Ale ktoś obserwował Waldemara i niemalże dało się usłyszeć jakiś sardoniczny chichot. Że też takie rzeczy mogą wydawać się człowiekowi głodnemu! Człowiekowi pracowitemu, człowiekowi porządnemu! Skrzywił się, wypiął swój okazały brzuch, klepnął się po nim raz czy dwa, od niechcenia, po męsku, i z ponurą miną ruszył do kuchennej części pomieszczenia.
Tego nie mógł wiedzieć nikt, ale od jakiegoś czasu kiedy zdarzało się, że Waldemar przebywał sam w domu -zaczynał chrząkać, bredzić i wydziwiać. Wykłucał się z nieobecnymi osobami nie wiadomo o co. Dopóki to coś go nie nachodziło - nie zastanawiał się nad tym. Bał się aż takiej ekscentryczności. Co mogłoby się za nią ukrywać? Czego mógłby dowiedzieć się o sobie, czego wiedzieć żadną miarą nie chciał - ani nie potrafił? Czy to nie zburzyłoby pożądku jego kąpieli w "jeziorze ducha"?
Tłumaczył to sobie jednak tak, że człowiek w tym wieku w samotności albo głupieje, albo gnuśnieje. Dlatego też Waldemar ostatnio starał się jak najrzadziej przebywać sam. Medytował zawsze kiedy żona była w pomieszczeniu obok. Ona myślała zaś, że mąż po prostu słucha muzyki i zażywa relaksu - przecież nie było w tym żadnego problemu.
Pomyślał nie wiedzieć czemu o wczorajszym spotkaniu towarzyskim - pasowało mu spotykać się wciąż z tymi samymi osobami, bo znał już luki w ich wiedzy i korzystając z nich łatwo przejmował inicjatywę, szczególnie gdy cały klan stał za jednym poglądem. Towarzystwo uważało go wtedy za charyzmatycznego mówcę, a sam przecież nie miał dość czasu by wyrabiać sobie coraz to nowe opinie na coraz to nowe tematy. Trafiła kosa na kamień.
Luki w wiedzy...! Wywinął dolną wargę. Jego twarz przybrała jakiś obcy, nieprzyjemny, dziki, brutalny grymas - choć sam nie mógł tego widzieć. "Robić klo-secz-ki" - wymówił jakby z francuskim akcentem przedrzeźniając swoją żonę. "Ale ja nie będę ich gotowała!". Zaklął szpetnie i skierował się w stronę kuchenki, gdzie na patelni leżały ziemniaki już ugotowane i pokrojone do smażenia. "A wiesz dlaczego - ja nie będę gotowała - klo-secz-ki? Bo nie wie - jak się gotuje - klo-secz-ki!" Stracił równowagę, upadł i narobił trochę hałasu.
- Boże, co się dzieje? - Nagle jakby coś w nim pękło. "To te luki w wiedzy!" Miał takie olśnienie: skąd pochodzimy i dokąd zmierzamy! Tak, dosłownie tak to brzmiało. Zdało mu się, że jakiś duch większy od niego wkłada mu w serce te słowa. Czyż nasze życie nie jest li tylko grą przypadku? Zląkł się.
"Aleś brzydki, psie!" dobiegł go głos na granicy słyszalności. Waldemar odruchowo przeżegnał się, co momentalnie dodało mu otuchy. Co by na to powiedział mistrz jogi? Waldemar sapnął i wstał z posadzki. "Nic złego nie zrobiłem" mruknął ponuro i zabrał się za smażenie ziemniaków z głową wtuloną między ramiona. Po chwili wyprostował się i zaczął swoim nowym zwyczajem przewracać oczami strojąc kuriozalne miny.
Dreamy noon 2
Rzeczywistość miała swoją tajemną logikę i Waldemar akceptwał to w pełni. Był człowiekiem postępowym i elastycznym, nie oglądał telewizji. Zamiast tego pielęgnował w sobie poczucie bycia dojrzałym, niezależnym mężczyzną - zgodnie z zaleceniami mistrza jogi. Nie bał się wyzwań. Natomiast by pielęgnować w sobie twórcze talenty zapisywał słowa i uczucia które pojawiały się podczas medytacji i układał z tego wiersze - również za radą mistrza jogi. Nie mogło to jednak nasycić tej romantycznej części charakteru Waldemara, która tak bardzo potrzebowała zalotów, czułych spojrzeń i zaangażowanej wzajemności, na które nie potrafił już sobie pozwolić wobec swej nieco ograniczonej żony.
Waldemar dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że prawdziwy kryzys rozpoczął się w czasie, gdy nawiązał bardziej intensywny kontakt z mistrzem jogi. Zmienił się i ani nie potrafił ani nie chciał być taki jak kiedyś. Żył teraz na nowo... ale pewnym kosztem.
Pani Roksana za młodu wydawała mu się osobą niezwykle tajemniczą. Kiedy tylko ją ujrzał - bo była to miłość od pierwszego wejrzenia - marzył o tym, by ująć jej delikatną dłoń i poczuć dopełnienie swej zdobywczej, analitycznej męskości przez jej tajemniczą i opiekuńczą kobiecość. Ona - taka nieodgadniona a jednocześnie taka naturalna i roześmiana. On - dojrzały, doświadczony, wojownik. Pasowali do siebie i on o tym wiedział. Na każde spotkanie z nią był cieszył się jak dziecko. Na schadzkach udawali się do eleganckich knajpek by wypić wspólnie kilka kieliszków wina, pośmiać się z dobrych żartów i popatrzeć sobie w oczy. Kiedy Roksana płoszyła się - on swym głębokim tembrem wypowiadał kilka "czarodziejskich słów" albo czynił subtelne aluzje, na które ona śmiała się - a wtedy śmiał się i on... albo spuszczała wdzięcznie oczy a wtedy on myślał sobie: "to taka jesteś!"... I śmiał się w duchu, jak każdy zakochany.
Tak, młodzi państwo Szok! Któż im wtedy nie zazdrościł... "Królewska para"! Lecz namiętności gasną - jak lirycznie myślał o tym Waldemar. Namiętności gasną i zostaje przyzwyczajenie, przywiązanie, może nawet przyjaźń. Waldemar jednak bał się albo po prostu nie potrafił rozmawiać na ten temat z żoną. Kiedy uzmysławiał sobie tę postać rzeczy - cierpiał. Gdzieś w głębi siebie wciąż pamiętał te pierwsze niewinne biwaki, nocne ogniska i zadziorne piosenki bigbitowców. Ludzi takich jak my, zakochanych w wolności.
"Jaki błąd popełniłem?" - zastanawiał się Waldemar. "Może za bardzo patrzyłem sercem. Za mało myślałem." Pocieszał się że był mężem pracującym sumiennie i nigdy nie wszczynał awantur, nie pił ponad miarę. Czasem bił się z myślami - już nie raz, w jakiejś chwili, przy obiedzie, stojąc w drzwiach, wchodząc, wychodząc, w całym tym rutynowym zamieszaniu ich wspólnego pożycia chciał po prostu zapytać: "Roksanko, czy jesteś szczęśliwa?" Nie potrafił.
Bywało i tak, że ronił męską łzę w rękaw swojego kimono.