19 maja 2016
Rosjanka
Opowiadanie
Dyplom studiów miałem już prawie w kieszeni. Pozostało jeszcze doszlifowanie pracy magisterskiej i egzamin końcowy, który bywał już tylko formalnością. Od kilku miesięcy zastanawiałem się, co dalej... Nie uśmiechał mi się zbytnio wyjazd z nakazem pracy, gdzieś w Polskę powiatową i praca za dwa i pół tysiąca złotych. Pod koniec lat sześćdziesiątych była to suma wystarczająca na przewegetowanie jednej osobie od pierwszego do pierwszego.
Ale ja miałem inną pasję, swoją cichą miłość. Uprawiałem ją poza studiami, które miały dać mi przysłowiowy kawałek chleba z masłem i nie miały wiele wspólnego z moją prawdziwą namiętnością. Nie była to kobieta, chociaż daleka, niedostępna i tajemnicza, jak dawne gwiazdy z ekranu, które jednym wzniosłym spojrzeniem rzucały kochanków na kolana. Ja też klęczałem przed moją muzą, aż któregoś dnia przypadkiem przeczytałem w prasie notatkę na temat egzaminów wstępnych na studia podyplomowe. Spełniałem warunki z ogłoszenia, wysłałem wymagane papiery i zostałem dopuszczony do egzaminu wstępnego. Tak, właśnie w tej dziedzinie. Moja muza uśmiechnęła się do mnie. Ten uśmiech był nieznaczny, leciuteńki, mógł oznaczać wszystko – i pogardę dla głupca, który chce sięgnąć do nieba, i maleńką zachętę, kokieteryjny grymas, że zostałem ledwie zauważony. I cóż mogło być wówczas ważniejszego dla mnie, a jednak...
Ten egzamin wstępny stał się dla mnie przepustką do krainy marzeń, ale w mojej pamięci pozostał nieostry, zamglony, jakby na drugim planie, przesłonięty innym wydarzeniem, sylwetką, na której wspomnienie czuję ucisk w piersi i żal za niespełnionym, straconym...
Uczelnia, na myśl o której klękałem, była w innym mieście. Skrobiąc zakamarki portfela i wyładowując nocami dodatkowe wagony doliczyłem się wreszcie odpowiedniej kwoty na wyjazd i egzamin. Zakwaterowano nas w jakimś akademiku przemienionym w czasie wakacji na hotel. Zatrzymywały się tam na noc, czy dwie również wycieczki studentów z zagranicy.
Tego dnia byliśmy już prawie po egzaminach. Szczęśliwe niedobitki selekcji egzaminacyjnej czekaliśmy jeszcze na ostatni etap – rozmowę z komisją egzaminacyjną. Ja miałem termin wyznaczony za dwa dni i nie bardzo wiedziałem, co robić z tym czasem. Uczenie się do egzaminu nie miało sensu. Ostatni etap polegał już tylko na sprawdzeniu ogólnego poziomu kandydata i jego osobowości.
Siedziałem w stołówce z kolegami na obiedzie, jedząc mój jedyny legalny standardowo-stołówkowo-nieapetyczny obiad, kiedy w sali pojawiła się grupa Rosjan. Chłopcy w ciemnych garniturach i jasnych koszulach rozpiętych pod szyją, co wówczas uchodziło za nieznajomość podstawowych kanonów męskiej elegancji; dziewczyny w sukienkach widywanych u nas jeszcze na zapadłych wioskach. Rozglądaliśmy się zaciekawieni po twarzach nowych gości, których rysy zdradzały domieszkę wschodnioazjatyckich genów, kiedy wzrok mój zatrzymał się na dziewczynie siedzącej przy stole niedaleko nas. Twarz pięknie owalna z dużymi oczyma oprawionymi w naturalnie ciemne, ślicznie wykrojone brwi. Regularne rysy twarzy leciutko zdominowane były przez pełne, ładnie wykrojone usta. Ciemne, bujne włosy upięte w niemodny kok nadawały jej wygląd kochanek poetów z portretów z XIX wieku. Nie była to lalkowata i przemakijażowana piękność z okładek kolorowych pism, ale raczej bardzo naturalna uroda dla koneserów, odkrywców kobiecego piękna, które coś obiecuje, czymś kusi, w jakiś sposób pociąga. Patrzyłem na nią nie tyle oczarowany, ile pragnąc zaspokoić swoje zmysły mające więcej wspólnego z estetyką, niż z erotyką.
Wyczuła chyba mój wzrok, bo podniosła oczy z nad talerza, popatrzyła na mnie ciekawie przez moment i śmiejąc się powiedziała coś do swoich koleżanek przy stole. Kolejno podnosiły głowy i szukały mnie wzrokiem po sali, a ja kolejno bezczelnie i z uśmiechem wytrzymywałem te spojrzenia. Przez resztę posiłku trajkotały coś między sobą, od czasu do czasu zerkając w stronę naszego stolika. Skończywszy posiłek wstały, a mnie zatkało – przedmiot mojej admiracji był średniego wzrostu z figurką baletnicy, kształtnymi i proporcjonalnymi piersiami sterczącymi spod niezbyt obcisłej sukienki. Nogi miała trochę za szczupłe, ale czy ma to tak wielkie znaczenie... Krew uderzyła mi do głowy, zaczerwieniłem się, w piersi poczułem ucisk... O boju! – ile bym dał, żeby to stworzenie wziąć w ramiona, przytulić, obcałować, wpleść palce w jej włosy... Siedziałem z otwartą gębą i oczyma, odprowadzałem wzrokiem to zjawisko aż do wyjścia ze stołówki. Koledzy coś do mnie mówili, czego nie słyszałem; z sali dochodziły jakieś odgłosy, których nie rozróżniałem... Ktoś mnie ocknął uderzając w ramie. Przede mną na talerzu pozostał mój obiad w połowie tylko zjedzony. Wziąłem talerz i mechanicznie, jak robot odniosłem go do okienka z brudnymi naczyniami. Po drodze do pokoju zadawałem sobie w kółko pytanie: - Co to do cholery było?... Czy tak wygląda miłość od pierwszego wejrzenia, jak w kiepskiej literaturze?.. Zwykła chuć?.. Oczarowanie?.. Jak to nazwać?.. – do dziś nie wiem...
Resztę popołudnia spędziliśmy zastanawiając się, co zrobić z wieczorem. Przysłuchiwałem się biernie tej dyskusji. Na wódka nie miałem ochoty, ani pieniędzy. Na czytanie nie miałem nastroju – moje myśli uporczywie dryfowały do obrazów z obiadu, a wyobraźnia podsuwała najdziksze pomysły na poderwanie tej dziewczyny. Nie były to konkrety, wszystko raczej ze sfery fantazji. Wreszcie dwóch z naszej czwórki wybrało się do jakiegoś klubu studenckiego, a mnie Witek zaproponował oglądanie telewizji w świetlicy. Zgodziłem się. Czułem, że przytłumione światło tego miejsca pozwoli mi otulić się półmrokiem, odseparować od reszty świata, a gapienie się w ekran telewizora przeniesie mnie w krainę bierności i bezmyślności. Potrzebowałem czegoś, co oderwałoby mnie od mojej własnej fantazji. Nie mogłem już znieść tej natarczywości, z jaką obrazy tej dziewczyny wypełniały moją wyobraźnię.
Zeszliśmy po schodach dwa piętra i mieliśmy właśnie skręcać w korytarz prowadzący do świetlicy, gdy zza rogu tego właśnie korytarza ukazała się Ona, roześmiana i paplająca coś z koleżanką. Zatrzymałem się jak wryty, otworzyłem usta i poczerwieniałem. Musiał być to dość zabawny widok, ale natychmiast też zdałem sobie sprawę, że nie mogę dać jej odejść, i że jestem baran, i że muszę coś zrobić...
- Przepraszam, izwinitie pożousta – wybąkałem.
Zatrzymały się, chyba również zaskoczone, a ja gorączkowo poszukiwałem właściwych słów polskich, rosyjskich... – Wy z Sojuza? – spytałem z rozpaczliwą nadzieja, że to pytanie nie rozśmieszy je i nie wypłoszy.
- Z Moskwy? – dodałem.
- Niet, z Sachalina. Wiesz gdzie to jest?...
- Z Sachalina?... Przecież to koniec świata.
- Niet, to Polska jest na końcu świata, Sachalin to początek – odpowiedziała z uśmiechem.
Przytomniejszy Witek zaproponował pójście do kawiarni na parterze. Zgodziły się bez większych ceregieli.
Ona nazywała się Tania, a ta druga Wiera. Podział nastąpił jakoś bezwiednie. Witek opowiadał dowcipy Wierze, która śmiała się w głos i coś mu odpowiadała. Ja z Tanią, oddzieleni narożnikiem stolika, pochyleni nad kawą, żeby być bliżej siebie, opowiadaliśmy o sobie i swoich studiach. Prosiłem ją, żeby mówiła wolniej, a sam szukałem w odległych pokładach pamięci odpowiednich słów rosyjskich i reguł gramatycznych. Szło mi dość dobrze, chociaż minęły już dwa lata, od kiedy przestałem uczyć się rosyjskiego. A obiegowa opinia, że z Rosjanami można się porozumieć bez nauki ich języka, jakoś się nie sprawdzała i kiedy Tania i Wiera szczebiotały szybko między sobą, ledwo mogłem się zorientować, o czym mówią.
Wreszcie kelnerka dała nam do zrozumienia, że chce już sprzątać. Tania zaproponowała, żebyśmy poszli jeszcze „gulać”. Nie wiem dlaczego, ale to słowo skojarzyło mi się z zabawą, z hulaniem i głupawo zacząłem się tłumaczyć, że jest późno, ja nie znam miasta i nie wiem gdzie iść. Poza tym rozpaczliwie nie miałem funduszy na jakieś wypady, a Witek pochodził z drugiego końca Polski, znałem go tylko z tych egzaminów i nie chciałem wychylać się z pożyczką. Ale to właśnie on wybawił mnie z tej sytuacji tłumacząc, że na spacer możemy wyjść na ulicę, gdzie po przeciwnej stronie położony był rozległy park.
Szliśmy powolutku rozmawiając. Nie musiałem szukać tematu, narzucał się sam, mimo woli, jak w rozmowie z kimś bliskim, znajomym. Wiera z Witkiem wyprzedzili nas o kilkadziesiąt metrów. Szli śmiejąc się i wymachując rękoma, jakby chcieli sobie pomóc we wzajemnym porozumieniu. W pewnym momencie Tania wzięła mnie pod rękę, oparła głowę na moim ramieniu i szepnęła: – Piękna noc.
Nie odpowiedziałem, tylko przycisnąłem jej rękę jeszcze bardziej do mojego boku.
- Wiesz, u was w Polsce jest tak pięknie i ciepło.
I rzeczywiście, była to ciepła i wyjątkowo piękna, czerwcowa noc.
Na drugi dzień znowu poszliśmy do kawiarni, a później na spacer. Chodziliśmy alejami parku, a pod starym, rozłożystym drzewem pierwszy raz pocałowałem Tanię. Początkowo jakby zaskoczona, po chwili zaczęła oddawać pocałunki, ale kiedy dotknąłem jej piersi odsunęła mi delikatnie rękę i cicho powiedziała: - Nie nada, za wcześnie. – A ja czułem jej kruchość i delikatność w moich ramionach i nie chciałem... – bałem się ją urazić, spłoszyć... I tak minął ten wieczór i spora część nocy. Gdy żegnaliśmy się przy drzwiach jej pokoju zapytała cicho: - Nie zapomnisz?...
- A ty nie zapomnisz?...
- Nie.
- Ja też nie.
Umówiliśmy się na drugi dzień rano na śniadaniu. Kiedy wszedłem do stołówki siedziała sama przy stoliku, chyba czekając na mnie. Przysiadłem się do niej ze swoim kradzionym kubkiem białej kawy i suchą kromką chleba.
- A to szto? – spytała ze śmiechem – Twoje śniadanie?
Gdy wytłumaczyłem jej, że nie wykupiłem śniadań, tylko same obiady, wyjęła mi z ręki chleb, posmarowała swoim masłem i położyła na wierzchu plasterek wędliny: - Tak lepiej. Smacznego.
Wyjeżdżali do Warszawy zaraz po śniadaniu, a ja po południu miałem egzamin i też wieczorem, tego samego dnia wracałem.
- Spotkamy się jutro w Warszawie?...
- Utrom w Warszawie – odpowiedziała.
- O ósmej?...
- O ósmej.
Narysowałem jej dokładny plan z miejscem naszego spotkania koło Pałacu Kultury. Nie mogła się zgubić.
Na drugi dzień latałem po mojej warszawskiej uczelni załatwiając sprawy w dziekanacie i próbując złapać promotora. Czułem, że wczorajszy egzamin poszedł mi dobrze, może nawet trochę lepiej, niż dobrze i sprawy pracy magisterskiej i obrony chciałem załatwić jak najszybciej. Wieczorem ubrałem się w najlepszą z moich trzech koszul, wyczyściłem najlepsze, bo jedyne buty i pojechałem na miejsce spotkania. Ale... – nikogo tam nie było i... – nikt się nie pojawił. Stałem, przechadzałem się, wypatrywałem znajomej sylwetki wśród przechodniów i z każdą minutą rosło moje rozgoryczenie, żal i wściekłość. A byłem pewny, że przyjdzie... Była to przecież jedyna szansa... Szansa na co?... Może na coś dużego, wyjątkowego?...
Jak mogę określić swój ówczesny stan: – przybity? – rozżalony? – zdenerwowany? – załamany?.. A może to wszystko razem?... Było mi chyba potwornie żal, że tak głupio i nijako kończy się właśnie ta historia.
Powłócząc nogami, ze zwieszoną głową szedłem do przystanku swojego autobusu. Nagle jak olśnienie, przebłysk... Musiałem usiąść na murku przy Dworcu Centralnym... Siedziałem tak trzymając się za głowę nie wiem jak długo... Nie mogłem sobie tego wybaczyć... Przecież ona powiedziała utrom, to znaczy rankiem, nie jutro... O ósmej rano... Czekała, a mnie nie było... Ja przecież nie znam jej adresu... Nie znam nawet jej nazwiska... Nie mam pojęcia w jakim hotelu, czy akademiku mogły się zatrzymać... Jak długo będą w Warszawie?... Jak jej szukać?...
Siedziałem chyba dość długo na tym murku, bo już ciemno było, kiedy do rzeczywistości sprowadziło mnie potrząśniecie za ramię i pytanie, co tu robię. Przede mną stał milicjant i przyglądał mi się uważnie.
- Jesteście pijani?
- Nie, tylko tak...
Chciałem wstać i odejść, ale nogi jakoś się dziwnie pode mną ugięły i usiadłem z powrotem na murku. Jak przez ścianę dochodził do mnie przytłumiony głos milicjanta wzywającego pogotowie przez radio. Po krótkim badaniu lekarz dał mi jakiś zastrzyk i kazał zgłosić się na drugi dzień do przychodni na dokładniejsze badania. Nie poszedłem. Nie sądziłem, że medycyna może mi pomóc...