20 maja 2016
Anioły nie płaczą
Fragmenty powieści
Był w tunelu wznoszącym się łagodnie. Płynął, a właściwie unosił się w tej przestrzeni i przesuwał. Nic nie ważył, nie było go, nie istniał, tylko widział. A na końcu było światło. Nic, jasność jak w kinie, gdy zerwie się taśma. Nie światło oślepiające, niby blask słońca w bezchmurny letni dzień. Jasność była łagodna, kojąca, jak gdyby znalazł się w obłoku, oparach gęstej mgły.
Obraz się zmienił. Chociaż nie był to obraz, tylko Stefan znalazł się w innym miejscu. Patrzył teraz na biało–niebieskie, zimne kolory sali operacyjnej. Pod niewielkim kątem na dole widział stół operacyjny. Wielka bezcieniowa lampa przysłaniała nieco doktora Sadowskiego, siedzącego na taborecie po prawej stronie. Płócienny prostokącik przysłaniał mu część twarzy, a właściwie to tylko oczy były widoczne między maseczką a czepkiem. Bezkształtne plamy krwi pokrywały fartuch, ostro kontrastując z jego bielą. Ręce w gumowych rękawiczkach naciągniętych na mankiety pracowały szybko i sprawnie. Z pokrytego białym obrusem stolika po prawej stronie lekarz brał jakieś narzędzia i po kilku ruchach wyrzucał je do metalowego pojemnika po lewej stronie. Rozlegał się przy tym brzęk zupełnie taki sam jak wtedy, kiedy ojciec wrzucał narzędzia do swojej metalowej skrzynki. Widział i słyszał gdzieś tam z miejsca, gdzie powinien być sufit. Ale on był samym widzeniem i słyszeniem. To nie był on. To było patrzenie i słuchanie, bez oczu, bez uszu, bez ciała… On leżał tam, na stole…
U wezgłowia na wysokim taborecie siedziała siostra Renia. Jedną ręką przytrzymywała maseczkę na jego twarzy, w drugiej trzymała niewielką buteleczkę z eterem, z osadzonym na szyjce lejkiem w kształcie wygiętej rurki z błyszczącego metalu. Od czasu do czasu przechylała buteleczkę i na maseczkę spadało kilka kropel płynu. W pewnym momencie odjęła maseczkę i przyjrzała się jego twarzy. Odstawiła butelkę, kilkoma palcami dotknęła szyi. Twarz jej zmieniła się, zbladła…
– Doktorze! – był to raczej krzyk, w którym brzmiały zaskoczenie, strach i przerażenie. – Doktorze – powtórzyła – straciliśmy puls.
*************************************************************************
Matka szła korytarzem, nie zwracając uwagi na wilgotne oczy i prawdopodobnie rozmazany tusz. Była wściekła, rozżalona, bezsilna, zrozpaczona – gotowa przeklinać cały świat, Boga, doktora Wróbla, głupie przepisy, które nie pozwalają jej potrzymać syna za rękę wtedy, kiedy bardzo tego potrzebuje. Bezsilna wobec tego lekarza, losu, który każe jej znosić to wszystko… Modliła się cały ranek przed przyjściem do szpitala. Leżała plackiem przed ołtarzem, aż kościelny się nią zainteresował, czy dobrze się czuje… I co?... Nic. Żadnego znaku, żadnego pocieszenia. Kto ją rozumie?... Mąż?... Znosi to jej siedzenie całymi dniami w szpitalu i czekanie na okazję, żeby prześliznąć się niepostrzeżenie i zobaczyć syna.
Pchnęła machinalnie wahadłowe drzwi prowadzące na klatkę schodową. Stąpała powoli, jakby dźwigając wielki ciężar. Była już prawie na poziomie pierwszego piętra, gdy drzwi z korytarza otworzyły się i pojawił się w nich ksiądz. Prawdopodobnie był na kobiecym wewnętrznym. Nie spojrzawszy nawet na matkę, zaczął schodzić po schodach.
– Proszę księdza!
Zatrzymał się w pół kroku, z jedną nogą już na niższym stopniu i ręką na poręczy.
– Słucham panią.
– Czy może ksiądz ze mną porozmawiać?
– Porozmawiać? – zdziwił się. – Nie rozumiem. O czym chciałaby pani ze mną rozmawiać?
– O mnie, o moim dziecku, o bólu, Bogu, cierpieniu i o tym całym burdelu, który nazywamy życiem. Co ksiądz na to?...
Przez chwilę popatrzył na nią uważnie. Widać było, że się waha, zastanawia.
– Dobrze. Na dole w poczekalni jest stolik. Usiądziemy tam.
Skinęła głową. W milczeniu zeszli na dół. Przeszli koło dozorcy, który ledwie podniósł wzrok znad gazety, kiedy go mijali. W poczekalni ksiądz skierował się do jedynego tam stolika, stojącego tuż przy okienku z napisem „rejestracja”. Wskazał matce krzesło i sam usiadł naprzeciwko.
– Co się stało? – spytał cicho i nie czekając na odpowiedź, dodał: – Umarł pani ktoś?
– Nie, nie umarł. Chodzi o mojego syna. Ma dziesięć lat. Choruje już dwa lata. Dzisiaj miał dziewiątą operację. Bardzo cierpi. Ja już tego nie mogę znieść, nie mogę wytrzymać, nie mogę patrzeć na jego cierpienie. To moje dziecko. Ja go urodziłam. Ja go wykarmiłam. Ja go wylulałam…
Ostatnie zdania były już zniekształcone szlochem i przytłumione dłońmi zakrywającymi twarz.
– Niech się pani uspokoi – ksiądz starał się mówić łagodnie i nadać głosowi kojący ton. – Ja też jestem jedynie człowiekiem i mogę znieść tylko tyle, ile inni ludzie.
– Przepraszam, ale właśnie wracam od syna – mówiąc to, otarła dłonią oczy. – Nie zawsze mogę się opanować.
– Czego się pani po mnie spodziewa?... Że znam jakieś magiczne słowa, które powiem i pani cierpienie zniknie, albo stanie się mniejsze? Ja mogę pomodlić się za pani syna i to zrobię. Obiecuję pani, że się za niego pomodlę.
– Dziękuję księdzu. Ale nie o to mi chodzi. To znaczy, o to też, ale zastanawiam się nad tym, dlaczego dzieci. Czy ksiądz wie, jak niektóre z nich są okaleczone? Czy ksiądz wie, jak niektóre z nich cierpią? Jaki jest sens tego?... Dlaczego Pan Bóg na to pozwala?...
– Proszę pani, ja mógłbym w tej chwili powiedzieć, że niezbadane są wyroki boskie. Wstać, pobłogosławić panią i dodać: „Módl się, córko, a Pan Bóg cię wysłucha”. Prawdę mówiąc, ja nie mam wiele do dodania. Zadaje pani pytania, nad którymi głowili się najwięksi Kościoła. Nie sądzę, żeby jakakolwiek odpowiedź satysfakcjonowała panią. Problemu cierpienia i zła nie da się wytłumaczyć. Po prostu nie ma na to dobrych argumentów. Dorośli mogą ofiarować swoje cierpienie Bogu. Niejako dołączyć swoje cierpienie do cierpienia Chrystusa. Wówczas nasz ból może mieć sens. Cierpimy dla czegoś, po coś. Wierzymy, że zbawiamy nie tylko siebie, ale i innych. Może wówczas jest nam łatwiej to znieść. Niektórzy będą również rozpatrywać cierpienie, jako karę za grzechy… Nie sądzę, żeby to było właściwe podejście. Wierzymy, że po tym życiu jest inne życie, lepsze. Może na nasze cierpienie powinniśmy patrzeć z nadzieją na to lepsze życie?
– Zastanawiała się przez chwilę nad słowami duchownego. – Ksiądz mówi o dorosłych, którzy potrafią to zrozumieć, mieć świadomość ofiarowania czegoś, ofiarowania siebie, szukania pociechy w modlitwie. Ja nie mam prawa ofiarować cierpienia mojego dziecka. Ja nie cierpię. To ono cierpi. Dziś rano leżałam krzyżem przed ołtarzem. Tak, leżałam. Nie klęczałam, leżałam. Wie ksiądz, o co się modliłam? O to, żeby Bóg, wielki, miłosierny i wszechmocny, przeniósł cierpienie syna na mnie. I wie ksiądz, co się stało? Nic… Ja tu siedzę z księdzem, a mój syn leży tam, na górze, i odchodzi od zmysłów z bólu.
– Jak ma pani na imię?
– Helena.
– Pani Heleno, to, co mi pani powiedziała przed chwilą, może powiedzieć tylko matka. A może sens cierpienia pani syna polega właśnie na tym, żeby pani wzniosła się na te wyżyny nieosiągalne dla nikogo, tylko dla świętych, matek i może niekiedy ojców.
– Wolałabym wznosić się na te wyżyny bez pomocy mojego dziecka.
– Wiem. Nie musi mi pani tego mówić. Ja tylko chciałem dać pani przykład jednej z przyczyn. Jednej z nieskończonej liczby przyczyn, o których tylko Bóg wie.
– Czyli jak zawsze. Gdy czegoś nie wiemy albo nie rozumiemy, pakujemy do jednego worka – tajemnicy boskiej. „Niezbadane są wyroki boskie”. Ja to próbuję jakoś zrozumieć. Ale nich mi ksiądz doradzi, co ja mam powiedzieć mojemu dziecku, kiedy spyta: – Dlaczego?” Przecież, jak ja mu powiem o Bogu, to on Go znienawidzi. Już chyba nienawidzi. Zaczyna dostrzegać cierpienie w szpitalu i swoich kolegów, tam na zewnątrz, biegających za piłką. Wie, że to nie jest w porządku i zaczyna się zastanawiać, dlaczego. On już rozumie, że nie lekarz, który robił mu operację jest sprawcą jego cierpienia. Nauczyli go na religii, że siłą sprawczą wszystkiego na świecie jest Bóg. On już potrafi skojarzyć sobie to, że jeśli siłą sprawczą wszystkiego jest Bóg, to również jego cierpienie pochodzi od Boga.
– Pani Heleno, pani naprawdę za dużo ode mnie oczekuje. Ja nie znam wszystkich odpowiedzi i obawiam się, że nikt nie zna. Tam, gdzie kończy się nasza wiedza, zaczyna się wiara. Mogę pani jedynie powiedzieć to, w co ja sam głęboko wierzę, że Bóg jest mądrością i miłością i że należy Mu ufać.
– Nie jestem tego taka pewna. Ale wszystko jedno, dziękuję księdzu i przepraszam, że zabrałam tyle czasu. Proszę o nas wspomnieć w swoich modlitwach. Na mnie czeka jeszcze w domu dwoje dzieci i mąż. Nie wiem, jak mam siebie podzielić. Oni mnie też potrzebują… Ale przepraszam, bo to już inny temat. Jeszcze raz dziękuje i do widzenia księdzu.
– Pozwoli pani, że pobłogosławię panią?
– Proszę bardzo.
Stała z pochyloną głową, gdy szeptał modlitwę, i przeżegnała się, gdy czynił znak krzyża.
*********************************************************
Fragmenty niewielkiej powieści. Nakład papierowy wyczerpany. E-book można zakupić wchodząc na stronę:
https://www.smashwords.com/books/view/116417
oraz w innych księgarniach internetowych.