violetta, 11 sierpnia 2025
na zielonej trawce z białymi płatkami
podmuchem ust sfruwam lekko
przytulam miękki tron poleżę bosa
popatrzę w niebo i korony drzew
sam53, 10 sierpnia 2025
czasami wydaje mi się że jestem dla ciebie
natrętnym komarem
mrówką biegającą po liściu czereśni
konikiem polnym któremu brakuje skrzypiec
i talentu świerszcza
czasami smakuję
cierpkim winem z poprzedniego roku
albo codzienną goryczą herbaty
czuję się jak nieprzełknięty kęs razowego chleba
pół słowa w odpowiedzi na dzień dobry
urwany film z naszej wspólnej nocy
jeszcze wczoraj poszlibyśmy na spacer
znów pokazywałabyś mi ostróżki polne
kwitnące na miedzach
osty w zbożu
przyglądałbym się twoim jędrnym piersiom
dziwiąc się że aniołom do szczęścia
potrzebne są nie tylko skrzydła
ale i odrobina miłości
Bernadetta, 10 sierpnia 2025
Jesteś taka wspaniała…
chciałbym zawierzyć ci siebie,
spójrz w moje oczy, mała…
kocham tylko ciebie.
Nic się nie stało, że się pomyliłaś,
zdarza się… pamiętaj,
po prostu to wymyśliłaś,
źle to wszystko pamiętasz.
Kocham, kocham cię tak bardzo, wiedziałaś.
Bez ciebie świat mi się rozmywa.
Bądź przy mnie, nie zostawiaj.
Bez ciebie tylko pytam.
Źle, źle… to nie moja wina,
nie… tego nie mówiłem,
tylko ci się wydawało, że coś widziałaś,
to był twój sen… na jawie.
Kocham, kocham, kocham,
nie odchodź,
zostań, zostań, zostań,
przepraszam… to ty… ale to ty…
przepraszam, kocham.
Źle, źle… to twoja wina,
źle… znowu mnie zmusiłaś,
twoja, twoja, twoja wina…
kocham cię — to twoja wina,
przytul się — odsuń się,
odsuń się — przytul się,
źle, źle, źle… pogarda.
kocham — źle — kocham — źle — źle — źle — zobacz, co zrobiłaś — kocham cię — to twoja wina — to moja wina
moja
Arsis, 10 sierpnia 2025
Szedł z nisko pochyloną głową poboczem pola, piaszczystą drogą. Szedł. Idzie obok kartofliska,
które okrywa potok wieczornego słońca. Cały w pomarańczowej zorzy.
Chłopski malarz. Namalował świat: bydło na rżyskach i pajęczyny babiego lata. Drżące.
Sperlone kroplami rosy.
Wiesz…
Jesteś tu jeszcze?
Idę i jestem tutaj. Idę tak, jak szedłem wtedy, pamiętasz?
Niczego nie pamiętasz.
Już nic nie pamiętasz i nie widzisz, gdyż twoje oczy...
Martwe. I takie zimne zimnem kamienia.
Bladego marmuru wyciosanego wieki temu dłutem nieznanego rzeźbiarza…
Ale znowu idziemy razem. Idziemy tak,
jak moglibyśmy iść we dwoje. Tak jak moglibyśmy…
Idziemy. Idziemy.
I idziemy
raz jeszcze…
Stawiamy kroki powolne, jakby w zadumie. Idziemy jak ten sen śniony nagle nad ranem.
Jak ta widziadlana korektura zdarzeń,
co chwyta za gardło jakimś ciężkim westchnieniem.
Wypiłem trochę, to prawda. I wypiłem raz jeszcze, wznosząc toast za ciebie. Za nas…
Dlaczego milczysz? Spójrz, wznoszę kielich… E, tam, kielich, butelkę całą.
Wznoszę ją pod światło wieczornego słońca.
I przez szkło przesącza się światłość pomarańczowa.
Nadciągający wieczór.
I przez szkło, przez płyn przejrzysty,
przez te szkliste turbulencje spienionych majaków…
Napijesz się ze mną? Patrz, jest jeszcze trochę. Widzisz? Nic nie widzisz. Ale ja, widzę za ciebie.
Nie wypiłem do końca,
albowiem chciałem… chcę zostawić tobie.
Stoję w otwartym oknie i patrzę.
Wiatr szarpie gałęziami kasztanów. Szeleści liśćmi.
I szepcze. Szepcze.
O, mój Boże, jak szepcze…
Na stole leży talerz z okruchami czerstwego chleba.
I mży cały w pozłocie kryształowy wazon
z wetkniętym bukietem czerwonych róż. I te róże. Te róże czerwone…
Chodź, napij się ze mną. Na stole lśni butelka.
Podnoszę ją, aby wznieść…
Wiesz, był tu przed chwilą mój ojciec.
Przyszedł zza grobu, aby się ze mną napić.
Nie mówił nic, tylko patrzył. I patrzył tymi swoimi oczami.
Takimi oczami zasklepionymi czarną ziemią jak u trupa. Był i znikł. Nie powiedział ani słowa…
Kielich stoi nadal.
Mój i jego.
Jego i mój…
Był i nie ma, choć przed chwilą jeszcze…
Wiesz, ćwiczę wirtuozerskie szlify chorobliwej fantasmagorii.
I próbuję przecisnąć się przez ścianę.
Atomy mojego ciała
łączą się z atomami tynku, zaprawy murarskiej i cegieł.
Lecz nie mogę. Utykam, gdzieś pomiędzy. Nie potrafię przebrnąć jeszcze tej otchłani czasu.
Choć jestem już bliski poznania tajemnicy przemieszania się w czasie.
Wiesz, to jest w zasadzie proste.
Bardzo proste…
Wystarczy tylko…
Zamykam oczy. Zaciskam szczelnie powieki.
I widzę jak idzie ten malarz chłopski
i maluje odręcznie dym płynący z łęciny, nad lasem idący...
Mimo że cierpi
na bóle głowy
i zaniki pamięci.
Ogląda swoje dłonie, palce.
Licząc odciski, rdzę z lemieszy zdziera.
(Włodzimierz Zastawniak, 2025-08-10)
***
https://www.youtube.com/watch?v=_pgNmIbhV0w
j.m.wawrzyn, 10 sierpnia 2025
Na wschodzie nie wschodzi słońce,
tylko dym i kurz.
Niebo zbrukane oddechem rakiet,
stojące w bezruchu,
jakby bało się być dalej niebem.
Cisza po wybuchu – cięższa niż sam wybuch,
w niej płoną ciała,
czarne jak węgiel sumienia świata.
W niej trzaskają kości,
pękając pod gąsienicami bezkarności.
Czaszki leżą w popiele, jak pytania,
na które nikt nie chce odpowiedzieć.
Zrujnowane ogrody,
kwiaty ucięte w pół życia,
przygniecione betonem, gruzem, zapomnieniem.
Domy nie mają już drzwi,
domy nie mają już nazwisk.
Tylko dziury w ścianach i echo krzyku,
którego nie zdoła zabić ogień.
A jednak, pośród zgliszczy, miłość nie odchodzi,
w chudych dłoniach kobiety,
która dzieli swój ostatni chleb.
W ramionach chłopca,
niosącego na plecach brata przez pole minowe.
W spojrzeniach, które nie szukają winy,
szukają zgody.
W cichym „Masz, weź, ja wytrzymam”,
w dzieleniu bólu jak jedynego zasobu,
który przynosi ulgę tylko wtedy,
gdy się nim podzielisz.
Braterstwo nie potrzebuje dachu,
wystarczy mu cień ruin.
Przyjaźń zakwita w piwnicach,
wśród śmiechu dzieci,
które grają w życie na tle śmierci.
Miłość nie pyta o wschód słońca,
gdy serce bije w rytm przetrwania.
violetta, 8 sierpnia 2025
w słodkiej sukience ręcznie piorę
pełna ekscytacji robię się gorąca
idę sobie ulicą i wącham kwiaty
wieje wiatr rozkładam ramiona
ais, 8 sierpnia 2025
andaluzyjskie baletnice
czerwienią drapią energicznie
falbany gorset haftki ichnie
jakoby kształty lśniącej łaski
maestro nieba oniemiały
przyklasnął raźno sympatycznie
tancerek uśmiech wyśmienity
zachwycające życie źródła
sam53, 7 sierpnia 2025
dzisiaj słońce zanim zaszło
długo spacerowało nad horyzontem
tak jakby szukało ciemności z której narodzi się noc
umierało w czerwieni zasnutej fioletem obłoków
dreszczem pierwszego sierpniowego chłodu
powiewem wiatru spinającego zmierzch z mrokiem
dopiero noc obudziła w nas
kochanków
Regulamin | Polityka prywatności
Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.