30 lipca 2019
1 stycznia 1970, czwartek ( Poprawczak 3 )
Boss
Rozmowa z Dyrektorem Domu, przysadzistym osobnikiem o dużej głowie, który co chwilę podkreślał, że nie lubi niczego owijać w bawełnę, natomiast uwielbia krótkie i zdecydowane rozwiązania, nasunęła mi podejrzenie, iż człowiek siedzący przede mną, nie jest ani zdecydowany, ani tym bardziej rzeczowy, a jedynie - przekupką i łasuchem ględzenia.
Boss, jak przezywano go na wyższych kondygnacjach, podszedł i ściskając mi dłoń zapewnił, że miejsce już na mnie czeka i zaraz zawoła kogoś z personelu, kto mnie zapozna z topografią domu.
Powiedział, że będę miał sublokatora, bardzo spokojnego, poważnie chorego i wielce małomównego człowieka o imieniu Andrzej. Ale czy istotnie tak na niego wołają, dowiem się na górze, bo on sam nie ma głowy do dupereli.
Jedynie ze słyszenia wie, że jest to facet, którego niemożliwością jest nie polubić, a tym bardziej - nie znaleźć wspólnego języka.
Na pożegnanie dopisał mnie do jednej z list szczęściarzy: zostałem poinformowany, że znalazłem się w elitarnym gronie oczekujących na pustelnicze życie.
Z listów otrzymywanych od Martusi mogłem sobie dośpiewać, jaki był na co dzień; bez urzędowej aureoli.
Przywlókł się razem z nadejściem grudniowej dżumy, kiedy o „Solidarności” zakazano mówić, gdy po zdjętej tablicy lokalnej gazetki, po jej buńczucznych inseratach i politycznych wiadomościach zostały jaśniejsze plamy. Spłowiałe ślady po cudzej aktywności.
Zastraszeni ludzie, odarci z wczorajszych iluzji, snuli się korytarzami jak otępiałe ćmy. Popatrywali na siebie z ukosa, bali się własnych cieni.
On jednak był zachwycony nowym stanowiskiem i zadaniem postawionym przed nim: oto wreszcie zarysowała się przed nim niepowtarzalna szansa, nadszedł jedyny w swym rodzaju moment na udowodnienie wszystkim niedowiarkom, że można polegać na nim jak na Zawiszy, że wypełni wszelkie życzenia dogorywającej partii.
A zadania nie należały do łatwych. Przeciwnie, polegały na tłamszeniu ledwo co rozbudzonej samodzielności i na przywracaniu poprzednich płycizn.
Nie próżnował. Już w niedzielę rezydenci poznali, co to „rygor”, „pysk na kłódkę” i „zapadająca klamka”. Co to złagodzone podejście do regulaminu .
Boss, świeża miotła w starych dekoracjach, pochodził z czasów, które, wydawało się, odeszły: stąpał po nieznanym obejściu z miną zafrasowanego niewiniątka - kolonisty.
Gdy pojawiał się na horyzoncie, i szedł korytarzem, chwytano go za chałat i zapraszano do pokoi. Kiedy przed śniadaniem, przybrany w biel wykrochmalonego fartucha, zaglądał do komnat z pensjonariuszami zrolowanymi w puchy i piernaty przywleczone z domu, większość z nich brała go za „Inspektora”, za osobistość oddelegowaną tu, by od ręki mógł rozwiązywać ich niezadowolenia.
Mieli go za postać przystosowaną do wysłuchiwania skarg, wdrożoną do dawania po łapach, nacierania uszu lub jechania po premii.
A kiedy jeden kończył gardłować, drugi, nie czekając na uzupełnienie pomstowań współlokatora i doprowadzenie ich do zrozumiałej puenty, przejmował stery. Podchwytywał wątek, rwał meszek z głowy, grzmocił się wiotką piąstką po zapadłej piersi, kuksał po wystających żebrach, dając liczne ilustracje spotykających go niesprawiedliwości.
Tymczasem Boss, pełen obiecujących westchnień i pomruków, skrzętnie zapisywał w notesie uwagi dotyczące zapchanej umywalki, koloraturowe lamenty o personelu, który odwracał się od ubolewania i ociągał się ze współczuciem, który nie był zorientowany w ich udręczonych udrękach.
Z czerwonym notesem na tle białego fartucha prezentował się wspaniale, a pod zmasowanym ogniem pretensji, uśmiech na jego twarzy przechodził remont. Przekształcał się w spłoszony grymas.
Lecz był to grymas nie tyle spłoszony, co przeciwnie, odzwierciedlał jego rozdrażnioną niemoc szybkiego rozwiązania ich problemów.
Zwieńczał go furiackim ściskaniem wyciągniętych dłoni, ukradkowym liczeniem ocalałych palców, rozpaczliwym wyczekiwaniem ratunku mającego nadejść nie wiadomo skąd, może zza drzwi.
Zza drzwi jednak nic nie nadchodziło, toteż zrezygnowany i zawiedziony, ze stłumionymi przekleństwami na rozgoryczonych ustach, wypadał na korytarz. Ocierał wilgotne ręce i rączo umykał do gabinetu, gdzie, przy kieliszku na poprawę humoru, pozbywał się oparów gęstniejących pretensji.
Kłopoty Bossa
Kiedy pojawił się w Domu, wyznawcy czy przeciwnicy odgórnych rozporządzeń, te owcze stada wilków żyjących z oddzielna, miały go początkowo za swojego przewodnika, wodzireja, lidera, duchowego pasterza i kapelmistrza w jednej osobie.
Był prowodyrem ich akcji, niekwestionowanym guru, tamburmajorem rzucającym hasło do buntu, trybunem rozdzielającym kopy lub laury, obwieszczającym, co i w jaki sposób należy niezłomnie wielbić, a co tylko wyznawać pro forma. Perorował, by byli dobrej myśli, by się trzymali, nie ustawali w oczekiwaniu, że ich sprawa wkrótce zostanie pozytywnie rozpatrzona.
Wyczulał ich na to, jak mają postępować, by osiągnąć cel. Bąkał o cielęciu dojącym dwie matki, mówił o prewencyjnym włażeniu w dupę, instruował, z kim należy kraść kucyki, a kogo warto obsobaczyć, z kim się porozumieć, a kogo wyrzucić ze swojego życiorysu na zbitą mordę.
Czynił tak po to, by mogli usłyszeć, że w uznaniu za niestrudzoną wiarygodność, a także pioruńsko długie czekanie na Godota, niebawem dochrapią się separatki.
Jednak była to hipokryzja, wzgardliwa erystyka dla naiwnych, stara śpiewka przeznaczona dla jowialnych bęcwałów. Był to wybieg, bo każdy, kogo wcielono do zbioru „Domowych sprzętów”, od razu zajmował w nim poczesne miejsce. Z punktu wślizgiwał się w łaski personelu i pozostawał w nich aż do chwili, gdy został rozszyfrowany pod kątem szerokości pleców.
Na wszelki wypadek traktowano go życzliwie. Do czasu: zanim okazało się, że nie stoi za nim żadna gruba ryba. Wtedy z hukiem wylatywał z przywileju.
Lecz dopóki nikt niczego nie wiedział o nim na pewno, utrzymywany był w przekonaniu, że jest niepowtarzalny i znajduje się w czołówce ludzi, którym należą się bezwzględne fawory.
Kto zaś nie był odpowiednio godzien zaufania, ten kończył karierę zakładowego ulubieńca i przystawał do bandy dezerterów z lojalności. Zasilał heretyckie szeregi odszczepieńców, których wspólnym mianownikiem był jego brak.
Zdarzało się jednak, że Boss, gołosłowny szafarz obietnic, potrafił wykopyrtnąć się na własnej przebiegłości, na drobnej postaci franta, człowieka tak samo jak on obrytego w prawnych kontredansach.
Taki człek w żaden sposób nie dawał się wymanewrować z przyrzeczenia. Uważał, że słowo nie dym, co zostało powiedziane, powinno zostać dotrzymane. Domagał się pokoju, a nie zaklęć.
Przebąkiwano wtedy o kosie i kamieniu. Cieszono się, że nareszcie znalazł się ktoś, kto zmusił Bossa do lawirowania, wybiegów, kładzenia uszu po sobie i przemykania się pod ścianami.
Mówiono o pożytkach płynących z bezczelności, z upierania się przy swoim, z pieniactwa w słusznej sprawie, z opłacalności bycia zadziornym. Odważny łobuz, choć wyklęty, napiętnowany, odsądzony od czci i wiary, choć miał przez to niezbyt wesołe życie, to przecież coś tam z tego życia wyciągnął, jakąś swoją minimalną satysfakcję, jakąś realniejszą nadzieję na osobną norę: ciasny, lecz własny kojec do uprawiania rozmyślań.
Ale przede wszystkim sprawa pochopnej obietnicy zataczała inne koła: w sytuacjach impasowych, ostatecznych i bez wyjścia, gdy nie dać pokoju oznaczało wyjść na zawrotnego osła, a przydzielić go - zostać uznanym za fanfarona, w sukurs ofiarodawcy niczego przychodziła medyczna sofistyka; Boss, posiłkując się ustami dyżurnego lekarza stwierdzał „spore ubytki w samodzielnym radzeniu sobie z pielęgnacją”.
Mieszkańcowi nadającemu się do rozmów z ludźmi uważanymi za wykształconych, osobie sprytnie i umiejętnie przegrywającej z personelem w szachy, potrafiącej, z uczynnym entuzjazmem, grzebać się w przydomowej szklarni, na zawołanie pielącej, noszącej wodę, pomagającej zatargać truposza do magazynu i usłużnie biegającej na posyłki, osobie tej wmawiał demencję uniemożliwiającą dostęp do izdebki ze świętym spokojem.
cdn