19 lutego 2025
O handlarzach artystycznym towarem
Zacząłem przypominać sobie swoje polowania na papierowego zwierza. Ile książek, bezcennych, a zbutwiałych, ile arcydzieł literatury światowej udało mi się ustrzelić i wydrzeć z lochów niejednej składnicy surowców wtórnych! Po godzinach oficjalnej pracy, kierownik tej placówki wpuszczał mnie na zaplecze i za ćwiartkę czystej pozwalał mi uprawiać wysokogórską wspinaczkę na wierzchołek hałdy, a gdy magazyn był przegrzebany, szliśmy do wagi. Kładłem na niej urobek, czyli wszystkie znalezione książki, a gość mi je sprzedawał. Cena była taka, że jeśli wszystkie ważyły pięć kilo, to w zamian za nie, musiałem mu przynieść pięć kilo gazet. Tym sposobem wszystko się zgadzało i dzięki temu ja miałem sporą bibliotekę, on zaś - porządek w ewidencji.
*
Czasy się zmieniły i nadeszła chwila zmiany ustrojowych dekoracji. Niektórym bojownikom z komuną zrobiło się odświętnie na samopoczuciu i nie było człowieka, który by się nie cieszył z nastania wolności. Jednakże o ile w sprawach gospodarczych przestało wiać doktrynalnym chłodem, o tyle na odcinku kultury stało się gorzej. Za PRL nakłady górno półkowych książek wypuszczano do księgarń w ilościach astronomicznych (np. nakład Ulissesa wynosił 100 tys. Egzemplarzy). Natomiast za RP ze względów wstydliwych ilości tych się nie podaje. Nawet AI nie ma pojęcia o wyobrażeniu. I nic w tym nadzwyczajnego, bo po co drażnić ministrę?
*
Funkcję makulaturowych magazynów przejęły urzędy od odmawiania pomocy literatom i dawania im popalić. Dla nich też nie było różnicy między książką, a papierzyskami. Sprytne, zatrudnione w nich ludzie, zwietrzyły interes: wzięły sprawy w swoje ręce i zaczęły otwierać się na potrzeby wygłodniałego społeczeństwa. Poczęto rozglądać się za tekstami łatwymi do spożycia, czyli nie wymagającymi męczącego wysilania mózgownicy. Kwitła więc produkcja krwawych bubli i na masową skalę powstawały rachitycznie wydawnictwa.
Tak jak niegdyś w byle garażu siedział na skrzynce od piwa przyszły komputerowy Gates, teraz w byle internetowej piwnicy kokosił się WIELMOŻNY PAN WYDAWCA i czekał na frajera z kasą. Czyhał na reflektantów i łyskał niewiedzą.
Naiwny klient wpadał mu w szpony i z drżącym rękopisem w rozlatanych rękach kucał z zachwytu, bo na wstępie dowiadywał się, że spłodził wiekopomne arcydzieło, które rozejdzie się w mig, a jak dobrze pójdzie, to jeszcze szybciej. Za co PAN WYDAWCA ręczył osobistym honorem.
Zanim przyszły noblista zrozumiał, że wydawca nie mógł go przeczytać, bo jeszcze niczego nie opublikował, już był ugotowany na miękko i gładko łykał kolejne banialuki. Jedną z nich była informacja, że nie poniesie kosztów.
Rozkwitały więc wydawnictwa preferujące literaturę biesiadną z poczytnymi swawolami. Natomiast powieści Wojdowskiego, Kuśniewicza, Nałkowskiej lub Berezy, próżno by w nich szukać: subiekt nigdy o takich nie słyszał, no a w instrukcji obsługi klienta nie było przepisu, by znać produkty przeterminowane.
*
Różnica między stroicielem fortepianów a kompozytorem, należy do namacalnych namacalności i oczywistych oczywistości. Ale skoro jeden bez drugiego nie może istnieć i oboje są fachowcami w swoich dziedzinach, to kompletnym nieporozumieniem jest zamiana ich ról.
Zanim pękniemy ze śmiechu, wyobraźmy sobie, że do Bacha przychodzi naprawiacz klawiszy, siada za instrumentem, wyniośle i bezceremonialnie strofuje mistrza pouczając go w sprawach polifonii, a na deser wręcza mu instrukcję obsługi organów pod tytułem Zreperuj Se Sam. Albo Beethovena, jak kupuje parę desek, pół tony gwoździ, taszczy do domu i zbija sobie klawesyn.
Podobnie w literaturze: jeden oprawia książki, a drugi je pisze. Tak jak jeden jest kulturalny, a drugi pracuje w kulturze. W tym miejscu zaczyna się robić poważnie, bo zdajemy sobie pytanie: kim jest obecny artysta, człowiek uprawiający zawód twórcy - biznesmena? I odpowiadamy natychmiast: to figura na wskroś pragmatyczna; już nie twórca, lecz złota rączka niepewnego geszeftu.
*
Andrzej Wajda nakręcił film "Wszystko na sprzedaż" (słowo sprzedaż jest słowem kultowym. Podobnie jak niegdyś szałowy, fajowy, obłędny, odlotowy. Kultowy, znaczyło dawniej - obrzędowy, rytualny, religijny. Teraz kultowe jest wszystko, co się dobrze sprzedaje, ma powodzenie i cieszy się ponadprzeciętną oglądalnością. Kultowy może być sedes, rzecz jasna, jeżeli przedtem należał do popularnej gwiazdy.). Film, jak na tamten czas, oznajmiał mi, że dla snoba nie ma takiej rzeczy, której nie można opchnąć.
Dzisiaj ziejąca z niego „prawda ekranu”, śmieszy mnie swoją poczciwością, gdyż z biegiem dni niewinny okres groteskowego szpanerstwa przeszedł ewolucję: zradykalniał, wynaturzył się, rozwinął macki i porósł w normę, która już nikogo nie dziwi; absurd zmienił się w koszmar, a sprzedawanie siebie, jest hasłem na dziś.
*
Coraz częściej okazuje się, że produkt może być byle jaki, gdyż liczy się wyłącznie zysk. Przy czym utwór nie jest ważny. Natomiast ważna jest jego sprzedaż. Jeżeli książka spoczywa na odpowiedniej wystawie, to znaczy wbija się w czytelnicze oko, leży z dala od magazynu, a na widoku i w pobliżu rozgłosu, jeśli znani recenzenci raczą przeczytać i merytorycznie ocenić to, co znalazło się między okładkami, a rankingi potwierdzą ich werdykty, autor może chodzić w roztańczonej glorii.
Ale, by tak się stało, kandydat na wniebowziętego musi spełnić szereg warunków. Pierwszym i niezbywalnym jest posiadanie finansowego zaplecza: artysta marzący o intratnym opyleniu swoich prefabrykatów, musi mieć kasę na opłacenie sukcesu. W przeciwnym razie pozostanie mu niesmaczne przeświadczenie, że choć spłodził arcydzieło, to jego twórczość bardziej pasuje do pawlacza, niż do splendorów. Jakkolwiek jest znana nielicznym członkom rodziny i paru sąsiadom z bloku, to przecież nie są to wystarczające powody do zadowolenia; chciałby być znany szerzej, otrzymywać dobre recenzje, pęcznieć z dumy i nerwowo liczyć szmal.
Chyba że dołączy do dzielnej grupy współczesnych przedsiębiorców kultury i na własnej skórze przekona się, co to znaczy zostać fachurą w każdej dziedzinie zahaczającej o twórcze i wydawnicze procesy. A więc musi umieć wszystko, lub prawie. Zrobić nieśmieszną korektę. Znać się na kosztach druku, łamaniu stron, właściwej czcionce, doborze odpowiedniego papieru, sensownej reklamie i znajdowaniu SPONSORÓW. Jednakowoż szybko dochodzi do wniosku, że takich jak on, jest przeszło więcej i chcąc wypłynąć na szerokie wody, musi razem z nimi tłuc się po niszach, piwnicach i straconych złudzeniach. Znika więc z rynku w zdegustowanym rytmie cza-czy i słuch o nim wędruje tam, gdzie ciemno, głucho i milcząco. Gdyż nie ma żyłki straganiarskiej i nie potrafi sprzedać swoich wyrobów. Podczas gdy Autor pradawnych bestselerów zalega na półkach z nieważnościami, a nakłady wznowień jego dzieł oscylują w granicach żenujących.
Albo cierpi na nadmiar gotówki. Wtedy nie kłopocze się wydaniem własnej książki. Poleca fachmanom swój przyszły bestseller i już oni zadbają, by miała ręce i nogi, sprzedawała się jak Bóg przykazał i nie straszyła gustem, sam zaś może zająć się pisaniem. Ma wolną głowę i nie doskwiera mu upierdliwa myśl, że aby nabazgrać książkę, powinien być drukarzem, introligatorem, czy innym Gutenbergiem.