12 grudnia 2021
Poligon
Jechaliśmy już cztery godziny wzdłuż ciągnącego się niemal w nieskończoność ogrodzenia z kolczastego drutu. Wszędzie, tylko pochmurna szarość i płaski, porośnięty zielonożółtą wilgotną trawą step… Terenowy UAZ grzązł, co jakiś czas w brunatnej mazi, rozkołysany na wybojach… Jedyną tutaj drogę wyznaczały koleiny wyżłobione przez lata kołami wojskowych ciężarówek, teraz rozmokłe, pełne błotnistej brei. Wokół nikogo i nic, tylko niewysoka trawa, przygładzana, co pewien czas przez chłodny jesienny wiatr…
Jechaliśmy w milczeniu, ja ― i mój kierowca-przewodnik, Wiktor. Monotonia krajobrazu sprawiała, że oparłszy głowę o zagłówek fotela, zapadałem w jakiś dziwny półsen, to znowu odzyskiwałem świadomość, kiedy wstrząsało, co bardziej łazikiem. Usiłowałem studiować wówczas w pochyleniu rozłożoną na kolanach mapę, próbując zlokalizować nasze położenie. Wodziłem po niej bezsensownie palcem, ponieważ Poligon i przyległe do niego miejscowości ― nie były w ogóle zaznaczone… Przypominające przekreślenia linie przeszywały ogromne, puste przestrzenie…
Wiktor patrzył tym swoim posępnym wzrokiem przez przednią szybę, z której spływały, co jakiś czas strużki przelotnego deszczu. I wtedy ― z cichym popiskiwaniem ― zgarniała je wycieraczka, pozostawiając półkoliste smugi… I znowu… Znowu… Po niebie sunęły, niczym podarte łachmany, ciemnoszare chmury… Płynęły donikąd ― na sam skraj ukrytego we mgle widnokręgu…
Łazik trząsł niemiłosiernie leżącym na tylnym siedzeniu naukowym ekwipunkiem. Wiktor ściskał kurczowo kierownicę, trzymając jednocześnie dwoma palcami prawej dłoni zapalonego papierosa. Wkładał go, co jakiś czas do ust, wypuszczając kłęby gryzącego dymu. Był pochylony do przodu, wypatrując uparcie jakiegokolwiek znaku na tym pustkowiu, niby tropiciel w dżungli, szukający z najwyższym skupieniu złamanej gałązki lub przygniecionego stopą źdźbła trawy… Łzawiły mi oczy, piekło w gardle… Dreszcz przechodził po plecach od tego upiornego krajobrazu i przenikającego na wskroś lodowatego zimna…
Poligon był od dawna opuszczony. Druty ogrodzenia między szarymi betonowymi słupami, pozrywane w niektórych miejscach, głaskały kępy traw, niczym gałęzie płaczącej wierzby… Wiszące w kilkunastometrowych odstępach ostrzegawcze tablice z symbolem promieniowania radioaktywnego i z napisem: „Teren wojskowy! Nieupoważnionym wstęp surowo wzbroniony”, były zardzewiałymi, bezużytecznymi kawałkami blachy, które postukiwały smętnie w podmuchach, podkreślając jeszcze bardziej ruinę tego i tak zdewastowanego do szczętu miejsca…
Wiktor wyrzucił przez uchyloną szybę tlący się jeszcze niedopałek, oznajmiając ochrypłym głosem, że dojeżdżamy. Spojrzałem przed siebie. Istotnie, w odległości około kilometra majaczyły we mgle niewyraźne jeszcze zabudowania ewakuowanej ponoć przed laty wsi Asanowo. Wiktor skręcił i wjechał na drewnianą, przerzuconą przez niedużą rzeczkę kładkę. Mignęła nam przed oczami przymocowana do metalowego, przekrzywionego słupka blaszana, skorodowana tabliczka z zatartym w połowie żółtym symbolem promieniowania radioaktywnego i napisem: „Rzeka Tiecza”. Rzeka, a w zasadzie zielono-brunatny, spieniony, cuchnący chemicznie ściek, wyglądał, jakby płynęła nim mieszanina chyba wszystkich trucizn całego świata… Po drugiej stronie ― wpadliśmy w głęboki, błotnisty dół. Wiktor zaklął dosadnie pod nosem, uderzywszy nim uprzednio o kierownicę, ja ― przygryzłem sobie boleśnie język, a przednia szyba UAZ-a pękła w dwóch miejscach. Rozbryznęła się na niej kleksowato brunatna breja…
Stanęliśmy przed pierwszą z chałup. Wysiedliśmy... Ściany z ciemnobrązowych desek… Dach pokryty zardzewiałą blachą… Brudne, małe okna… Wiktor, masując obolały jeszcze nos, zastukał w drzwi z na wpół przegniłej i wypaczonej dykty… Żadnego odzewu… Zastukał drugi raz… Cisza… Zlustrowałem ponurym spojrzeniem okolicę, wyczuwając w ustach posmak krwi... Przez środek wsi biegła, znikając w zamglonej dali, jedyna tutaj błotnista droga z drewnianymi, przekrzywionymi słupami w kształcie litery „T”. Z ceramicznych grzybków zwisały, rozkołysane na wietrze, pozrywane przewody elektryczne. Wszystkie zabudowania były drewniane i parterowe. I wszystkie były identyczne. Miały blaszane, zardzewiałe dachy, o które postukiwały czasami przelotne krople deszczu. Brudne, małe okna. I wszystko straszliwie ubłocone. Błoto było tutaj w zasadzie wszędzie. Gdzie nie spojrzeć, błoto… Ciemnobrązowa, radioaktywna breja, w której o mało nie pogubiliśmy naszych butów. Spojrzałem w niebo, na ten powolny przepływ ciemnoszarych chmur. Miałem nieodparte wrażenie, że słońce nigdy tutaj nie świeciło, że niebo od zawsze było zasnute ciężkimi, grubymi zasłonami i że, poza nami ― nie może być tutaj jakiejkolwiek żywej istoty… Coś zabrzęczało, gdzieś z boku… Chudy, pokryty straszliwymi naroślami kot, oparty z osłabienia o blaszaną, zardzewiałą konewkę, jakby miał za chwilę upaść. Otworzył pyszczek, ale nie wydał z siebie miauknięcia czy jakiegokolwiek innego dźwięku. Ukazał tylko bezzębny, czarny otwór. Włosy stanęły na mi głowie. Zacisnąłem mocno powieki, otworzyłem…, lecz kota już nie było. Zniknął jak duch. Usłyszałem za to zachrypnięty, szepczący głos Wiktora: „Witamy w piekle”. Chciał zastukać w drzwi trzeci raz, ale w tym momencie otworzył je chyba stuletni, pomarszczony jak suszona śliwka starzec o brązowej skórze i w ubłoconym granatowym drelichu.
― Czego chcecie ― wyszeptał.
― Jesteśmy z Instytutu ― odparł Wiktor, okazując mu identyfikator. Chcieliśmy wynająć na jedną noc kwaterę.
― A, znowu Instytut ― wyszeptał starzec po raz wtóry. ― Który to już raz? Przyjeżdżacie w kółko i nie dajecie nam spokoju. ― Ale otworzył szerzej drzwi i wykonał ręką przesadnie głęboki, zapraszający gest, jakby zamiatał nią podłogę.
Weszliśmy do sieni. Od razu poczułem nikły zapach zgnilizny, medykamentów i jeszcze czegoś nieokreślonego. Starzec był niemalże całkowicie łysy, jedynie z tyłu głowy zwisały mu rzadkie, siwe kosmyki. W pokoju usiedliśmy na drewnianych krzesłach przy stole okrytym kraciastą i poplamioną ceratą. Panował tutaj półmrok, oraz totalny rozkład i beznadzieja. Na podłodze stały w rzędzie jakieś buteleczki, niektóre z nich były nadtłuczone. Wionęło od nich nieprzyjemnym, chemicznym zapachem… Na zapleśniałych i naddartych tapetach zwisały pajęczyny… Sufit ubarwiały zestarzałe, brązowe plamy zacieków... W świetlistej smudze szarego światła, która wpadała przez małe okno, wirowały drobinki kurzu… Gdzieś coś zatrzeszczało… Z kranu nad zlewem kapała nieustannie woda… Ścienny zegar wystukiwał ruchami wahadła sekundy…
― Tak, jak powiedział wcześniej kolega, chcieliśmy wynająć u pana kwaterę na jedną noc ― odparłem po chwili kłopotliwego milczenia.
― Jak panowie widzą, warunki są u mnie marne.
― Nic nie szkodzi ― odparłem. Głos mi drżał.
Coś stuknęło i zaszurało za drzwiami do drugiego pokoju. Zatrzeszczały zawiasy otwieranych drzwi. W progu stanął człowiek, a raczej to, co z niego zostało. Potwornie zdeformowany, zgarbiony i przechylony na jedną stronę. Zamiast twarzy miał ogromną czarną narośl. Zresztą cały był nimi pokryty. Człowiek ów wychylił się nieco przez próg i coś niezrozumiale zamruczał. Uderzył nas w nozdrza, niby młotem, przejmujący odór zgnilizny. Myślałem, że zaraz zemdleję… „To mój młodszy brat, Serioża” ― odparł wreszcie starzec. Serioża zamruczał coś jeszcze i zniknął z powrotem w swoim pokoju, zamykając za sobą drzwi. Odór stopniowo zanikał, choć w powietrzu czuć jeszcze było jego przytłaczający ciężar. Wiktor masował palcami swoje skronie, oparty łokciami o stół. Nie spoglądał na nikogo. Sprawiał wrażenie, jakby studiował uważnie kraciasty wzór ceraty. Zelżało na, tyle, że mogłem wreszcie swobodniej odetchnąć.
― Widzicie, co z nami zrobili! ― odparł znienacka starzec, widząc naszą męczarnię. ― To wszystko wina Poligonu i rzeki. Ludzie chorowali już jak byłem jeszcze dzieckiem. Pamiętam te straszliwe rozbłyski na horyzoncie. Na początku nie wiedziałem, co to takiego, ale rodzice powiedzieli mi potem, że to wybuchają bomby nuklearne. To było straszne i zarazem niezwykle fascynujące ― zacharczał, ale zaczął mówić dalej. ― Najpierw pojawiał się trupio-blady błysk, tak straszliwy, że jeśli ktoś na niego spojrzał, niemalże tracił wzrok. Popatrzcie na moje oczy… Pokrywa je atomowa katarakta. Ledwie widzę. To światło przewyższało swoim natężeniem jasność elektrycznego łuku! Przewiercało wszystko na wylot, przeszywało dłonie zasłaniające twarz, tak, że można było zobaczyć w nich wszystkie kosteczki, jak na rentgenowskim zdjęciu! Pewnie chcecie wiedzieć ile mam lat, co? Dobrze, powiem wam, mam czterdzieści lat, a Sierioża trzydzieści.
Osłupieliśmy, ponieważ starzec wyglądał na dziewięćdziesiąt kilka. Kaszlnął i ciągnął dalej swój wywód:
― Potem ta straszliwa jaskrawość łagodniała, przechodząc w żółć, jaką ma rozżarzona stal w hutniczym piecu, w czerwoną kipiel z odcieniami karmazynu i ciemnego bordo, aż po upiorną granatowo-czarną chmurę, która szła powoli w górę, zasysając pod sobą wirujący słup ziemi, piasku i kurzu, dopóki nie rozwiał jej wiatr. Problem polega na tym, że ten wiatr często wiał w naszą stronę. To wszystko wina tych przeklętych testów. W tej wiosce mieszkało 150 osób, a zostało przy życiu zaledwie 15! Lecz są w nie lepszym stanie! Pożera nas powoli nienasycona, drwiąca ze wszystkiego śmierć! Po pierwszych testach wojsko zakazało nam opuszczać wieś. Powiedzieli, że jak będziemy pić wódkę, to nic nam nie będzie. Przyjeżdżali po każdym teście i przeprowadzali jakieś badania medyczne. Teraz wiem, że byliśmy ich królikami doświadczalnymi! Kilkadziesiąt lat temu wojsko opuściło Poligon, zostawiając nas na pastwę losu. W tej chwili nie ma już znaczenia czy tu zostaniemy, czy wyjedziemy. My umieramy, słyszycie? Umieramy! W zasadzie już nie żyjemy… ― Znowu zacharczał, aż oczy wyszły mu niemalże z orbit. Coś w jego wnętrzu zabulgotało. Przytknął do ust chustkę i ciężko zakaszlał. Kiedy ją odsunął od twarzy, zobaczyliśmy na niej krew. Z ust ściekała mu czerwonawa piana. Starł ją, odetchnął głębiej i po chwili znowu kontynuował, choć z pewnym już wysiłkiem. ― I wtedy się zaczęło ― powiedział to z tym ciągłym bulgotaniem w środku.
― Co się zaczęło? ― zapytałem go, robiąc wielkie oczy.
― Mniej więcej rok po opuszczeniu Poligonu przez wojsko. Nie wiem, jakby to wam, panowie, powiedzieć ― pomilczał przez chwilę. ― Hm, jakby to…
― Niech pan mówi ― chciałem mu dodać otuchy, ujmując lekko jego kościstą, pokrytą brązowymi plamami dłoń.
― Wtedy Poligon… zaczął „płakać” ― powiedział to z takim jakimś dziwnym, nieludzkim i charczącym szeptem.
― Jak to, płakać? ― zauważyłem, że Wiktor patrzy na starca z jeszcze większym niedowierzaniem, niż ja.
― No, zaczął „płakać”. I trwa to do dziś. To taki przeciągły kobiecy lament, kobiecy płacz. Jakby płacz matki, która utraciła swoje jedyne, ukochane dziecko. Ale przecież wiem, że to niemożliwe, ponieważ nic nie może żyć na Poligonie. Panuje tam straszliwe promieniowanie. Wystarczy, że człowiek wejdzie na kilometr w głąb w zwykłym cywilnym ubraniu, aby umarł w ciągu kilku godzin w niewyobrażalnych męczarniach. Było kilku śmiałków, którzy, pomimo ostrzeżeń, weszli na jego teren, licząc na znalezienie jakichś pozostawionych przez wojsko przydatnych przedmiotów. Ale już z niego nie wrócili. Ich truchła prawdopodobnie rozpuściły się w tym błocie bez śladu. Ten Poligon to królestwo śmierci!
Przeszedł mi po plecach dreszcz.
― Ale najgorzej jest w nocy. Ten lament przepływa falami z pogłosem echa i tylko w czasie deszczu. Czasami widać w nocy tańczące na niebie, niebieskawe kule światła. Nie mam pojęcia, co to może być. Moja teoria jest taka, że być może powstała tam, w tej brunatnej kloace totalnego rozkładu ― jakaś forma życia, której my, ludzie, nie jesteśmy w stanie pojąć. Chodziły słuchy, że przeprowadzano tam nie tylko testy z bombami, ale jeszcze jakieś inne. Czort wie, co przez te wszystkie lata mogło tam wyewoluować. Albo może te testy… otworzyły portal…
― Portal? Jaki portal? ― zachrypiał nad moim uchem Wiktor.
― Do piekła! ― syknął starzec.
― Pan chyba… ― nie skończyłem, ponieważ straszliwy chłód targnął moim sercem. Miałem wrażenie, że ziemia ucieka mi spod nóg.
Znowu coś zaszurało za drzwiami... Zaskrzypiało… Ucichło.
― Panowie, muszę iść do mojego Serioży. Pokój macie po drugiej stronie. Dobranoc.
― Dobranoc ― odpowiedzieliśmy równocześnie.
Wstał z trudem i pokuśtykał w kierunku drzwi. Otworzył je cicho i wchodząc do środka tak samo cicho je za sobą zamknął. Znowu poczuliśmy ten ohydny odór gnijącego mięsa, lecz teraz był jakby trochę słabszy. Wstaliśmy i w ponurych nastrojach poszliśmy nieco chwiejnym krokiem do wskazanego przez starca pokoju.
Były tu dwa łóżka z poplamionymi materacami, drewniany stół i dwa krzesła. Automatycznie nacisnąłem kontakt, lecz światła nie było. „No tak” ― pomyślałem. ― „Przecież tu nie ma prądu!”
Jedyne okno wychodziło na Poligon. Gęstniał mrok.
― Co o tym wszystkim myślisz? ― zachrypiał znienacka Wiktor, przetrząsając jednocześnie kieszenie swojej kurtki.
― Masz na myśli brak światła? ― wysiliłem się na słaby żart i na jeszcze słabszy uśmiech.
― Przestań. Mam na myśli to, co opowiadał ten staruch.
― Nie wiem. Naprawdę nie wiem ― odparłem wzruszając ramionami.
― Myślisz, że ten pokręcony facet zmyśla? ― Wiktor niemalże przewiercał mnie na wylot tym swoim spojrzeniem jasnoniebieskich, wodnistych oczu.
― Sprawdzimy to w czasie najbliższego deszczu. Zgodnie z prognozą pogody ma w nocy padać. Ma również padać przez cały jutrzejszy dzień.
Wiktor przysiadł na parapecie z paczką papierosów i pudełkiem zapałek w dłoni. Ja, usiadłem na łóżku. Skrzypnęły pode mną sprężyny. Ściągnąłem z obrzydzeniem buty, pokryte toną zeschniętego już, cuchnącego błota. Zdjąłem z siebie wilgotną kurtkę. Zwinąłem ją i podłożyłem sobie pod głowę… Leżałem na wznak, obserwując falujące, pachnące pleśnią i wilgocią czarne płótna pajęczyn na wybrzuszonym, popękanym suficie... Usłyszałem cichy trzask. W dłoniach Wiktora rozgorzał płomień zapałki. Zapalił papierosa… I po chwili ― napełniał już swoje rakowate płuca gryzącym, błękitnawym dymem, zapatrzony przez szybę w czarną już jak smoła noc… Zasnąłem.
Obudził mnie dziwny odgłos, podobny do przeciągłego lamentu albo płaczu. Momentalnie usiadłem na łóżku, choć jeszcze półprzytomny. Wiktor stał w otwartym oknie, jakby w ogóle nie spał. O blaszany parapet stukały krople deszczu…
― Wiktor, słyszałeś? ― zapytałem go mętnym jeszcze głosem.
― Tak. Gość jednak nie kłamał. Słychać to od jakiejś godziny. Nie potrafię namierzyć źródła tego dźwięku. Jakby napływało z każdej strony jednocześnie, zupełnie jak fale na brzeg. Nie mam, u licha, pojęcia, co to takiego.
Wstałem i stanąłem obok niego. Nasłuchiwałem, lecz nie słyszałem niczego, oprócz szumu rzęsistego deszczu i przyśpieszonego, chrypiącego oddechu Wiktora…
― Słuchaj, Wiktor, a może…
― Cicho! Coś słyszę. To idzie stamtąd ― i wskazał dłonią wschód. ― Nie, znowu zmienia kierunek i nadciąga z zachodu. Co to jest, u licha!? ― zakasłał obrzydliwie, wypluwając na podłogę brunatną flegmę.
Istotnie, usłyszałem ten szloch, a raczej przejmujący kobiecy płacz! Usłyszałem go nagle tuż obok mnie, aż wstrząsnął mną dreszcz…
― Wkładaj łachy! ― orzekł impertynencko-rozkazującym tonem Wiktor.
― Wyruszamy?
― Tak!
Założyłem z obrzydzeniem, pokryte skorupą błota buty. Włożyłem kurtkę. Wyszliśmy z pokoju. Było pusto. Spojrzałem na drzwi, które zamknął wczoraj za sobą starzec. Wiktor położył na stole odliczoną kwotę za nocleg i wyszliśmy na zewnątrz…
Lało jak z cebra. Podbiegliśmy do UAZ-a, cmokając w błotnistej brei… W środku, mimo ciasnoty, zmieniliśmy szybko buty na te z ołowianymi wkładkami, nałożyliśmy na siebie ciężkie, anty-radiacyjne kamizelki. Na głowy wsunęliśmy coś, co przypominało białe kąpielowe czepki, a twarze okryliśmy cienkimi, zielonkawymi, jakby chirurgicznymi maskami.
― Te tabliczki będą wskazywały ilość wchłoniętej dawki promieniowania ― rzucił przez ramię nieco przytłumionym głosem Wiktor, podając mi jedną, a drugą przypinając sobie do wypustki po lewej stronie kamizelki. ― Mamy tylko dwie godziny. Jak zmienią kolor na czarny, to koniec z nami.
Usiadł za kierownicą. Ja, obok niego. Koła zabuksowały w miejscu… Trysnęły spod nich strumienie błota… Wiktor zaklął po nosem. Nacisnął jeszcze raz gaz i jeszcze… Już myślałem, że trzeba będzie tę przerdzewiałą landarę pchać, brnąc niemalże po kolana w tym ohydnym błocie albo szukać jakichś gałęzi, aby je podłożyć pod tylne koła… Jednakże po kilku szarpnięciach i zgrzytach skrzyni biegów ruszyliśmy powoli w kierunku otwartej bramy Poligonu. Na bramie stukała w porywach wiatru, smagana rzęsistą ulewą, zardzewiała tabliczka z symbolem promieniowania radioaktywnego i trupią czaszką ze skrzyżowanymi pod nią piszczelami. Ostrzegała ponuro przed wstąpieniem na skażony teren. Minęliśmy ją, wjeżdżając do zamglonego królestwa śmierci…
Z początku nic nie było widać poza płaskim jak stół trawiastym stepem… Dopiero po około kwadransie dostrzegliśmy pierwsze betonowe konstrukcje wież obserwacyjnych i bunkrów z rdzawymi pionowymi smugami… Im dalej, tym więcej było oznak zniszczenia… Jakieś nadpalone resztki… Czarne plamy od straszliwego żaru, który naruszył żelbetonową ścianę stanowiska obserwacyjnego… Wystające z betonowych podpór pręty zbrojenia, niczym rozczapierzone palce olbrzymiej, upiornej dłoni… Jakiś samotny, stalowy pręt ― wyrwany skądś i rozgrzany niegdyś do czerwoności przez wybuch, jakby go wypluła przed laty paszcza martenowskiego pieca ― leżał zastygły i powyginany na kształt surrealistycznej rzeźby… A dalej ― całkowicie wyjałowiona, pozbawiona trawy ziemia, połyskująca zielonkawą skamieliną trynitytu *… Jeszcze dalej ― przerażająco czarne i ostre jak nóż brzegi nuklearnego krateru… I znowu ― ten płacz, straszliwy lament, jakby wzmocniony, nadciągający z każdej strony jednocześnie… Nie, to nie lament, tylko demoniczne westchnienie, aż włosy stawały na głowie… Jakaś armia upiorów… Widma popalonych ludzi wyciągały ręce… I patrzyły tymi swoimi trupimi, niewidzącymi oczami… Ludzie bez twarzy, bez policzków, z zębami na wierzchu… Ludzie bez oczu, z czarnymi oczodołami… Matki ze zwęglonymi resztkami swoich dzieci na rękach… Straszliwe maszkary, przybyłe prosto z piekła… Sługusy samego Lucyfera, pana pożogi, pana śmierci, pana zniszczenia… I oto ― wyłonił się ― cały w płomieniach… Rogaty demon potworności… Falujący i dziwnie zmieniający swoje kształty, niczym fatamorgana w drgającym powietrzu nad rozpalonym piaskiem pustyni… I patrzył tymi swoimi oczami… O mój, Boże ― jak patrzył!
(Włodzimierz Zastawniak, luty 2018)
***
Trynityt – nazwa zielonkawego szkliwa powstałego z ziaren piasku stopionych podczas wysokoenergetycznych eksplozji, których temperatura może osiągać nawet dziesiątki milionów stopni C º, np. podczas uderzenia asteroidy czy wybuchu nuklearnego. Nazwa "trynityt" utworzona została od kryptonimu pierwszego testowego wybuchu atomowego – Trinity (Trójca) – przeprowadzonego w Stanach Zjednoczonych (na pustyni w stanie Nowy Meksyk nieopodal miasta Alamogordo) w ramach Projektu Manhattan, 16 lipca 1945 roku.
***
https://www.youtube.com/watch?v=AyQfTAgj5F8