Proza

Arsis


dodane wcześniej pozostała proza dodane później

26 maja 2022

W uścisku śmierci

Umarła moja matka. Pochowałem ją w szarym lastrykowym grobie. Chciała mi coś jeszcze powiedzieć tuż przed śmiercią, lecz, nie zdążyła… Pamiętam, był pochmurny dzień… Chciała mi coś powiedzieć, ale nie zdążyła… Pamiętam ten dzień. Pamiętam każdą minioną chwilę… Umarła o 9.45, zdziwiona bezkresem pustki, mroku i milczenia… Umarła, patrząc w okno, jakby wiedziała, że może już ulecieć jak ptak, w bezkres, w wieczność, w nic…

Lekarz stwierdził zgon beznamiętnym głosem. Wypisał kwit… Dlaczego? Dlaczego? ― Co jej dolegało, panie doktorze? ― „A, boja wiem?”. Straszliwa pustka targnęła moją duszą. Uderzyła momentalnie krew. Do tej pory słyszę nieustanny szum płynącej rzeki, wzburzony gorączką nurt… Noc ściska moje skronie. Dusi i miażdży. Noc. Okrutna noc… Bezgwiezdna pomroka samotności i smutku. Bezgraniczna pustka. Zapalam światło. Na ścianach plamy, pajęczyny i kurz. Na ścianach olejne krajobrazy. Na ścianach plamy wilgoci, pęknięcia, pył… Dotykam palcami. Muskam. Głaszczę… Całuję namiętnie, jak tylko można całować jedyną miłość… Jak tylko można. Jak tylko…
Napijesz się ze mną? Chcesz? Mam jeszcze trochę… W takim razie naleję sobie do pełna. Alkohol rozlewa się tak cudownie w przełyku, żołądku. Otumania i rozluźnia. Rozgrzewa. Potęguje myśli. Otwiera wyobraźnię, sny… Pozwala wyrzucić z siebie wszystko, co ukryte, co stłamszone codziennym dniem.
Przepraszam. Posiłkuję się „Obcym”, Alberta Camusa. Przepraszam, lecz, kogo to, u licha, tak naprawdę obchodzi? Nikogo. Jemu też umarła matka, tak jak i mnie, ale w przytułku. Moja umarła w domu, na rękach… Lecz, kogo to obchodzi? Nikogo. Podziwiam jego prozę. Pisarski kunszt. Gdzie mi tam do niego. Gdzie… Kondolencje złożył mi wuj, jemu szef. A może i nie złożył. Jakie to ma znaczenie… Jego przyjął dyrektor przytułku, mnie ― nikt. Bo i kto mnie mógł przyjąć? Jego matka przed śmiercią często płakała, moja nie mówiła nic. W każdym bądź razie nic ważnego. Podawałem jej leki, bo sama już nie potrafiła. Nie umiała. Plątały się jej odrętwiałe palce… 11 marca, w czwartek 2021 roku o 9.45 stanęło jej serce. Jej ostatnie słowo brzmiało: „Dzwoń „. Cokolwiek miało to znaczyć. Cokolwiek, to było. Lecz, nim zdążyłem wybrać numer ― dopadłem do niej i zobaczyłem śmierć. Ostatnie westchnienie. Ostatnie uderzenie serca. I zamknięcie powiek. Wiem, nie chciała, abym je zamknął. Wolała sama… Sama… Jej dusza uleciała przez okno, kiedy je otworzyłem. Kiedy odsunąłem firankę… Jej dusza uleciała w niebyt albo do Raju. Jej dusza uleciała bezszelestnie. Cicho. W tajemnicy przed światem, przysiadłszy na chwilę na parapecie, aby spojrzeć po raz ostatni… Na mnie? Na miejsce życia? Uleciała. Odfrunęła. Zniknęła. Rozproszyła się w nic…

Lekarz stwierdził zgon. Beznamiętnie. Urzędowo… Lecz, cóż to mogło lekarza obchodzić. A czy to jego pierwsza stwierdzona śmierć? Wypiłem wszystko i nie mogę wstać. Ale mogę pisać. Po wypiciu dobrze mi się pisze. Może z błędami. Nie wiem. Mam to gdzieś… Kocham cię, słyszysz? Kocham cię…
Albert Camus uśmiecha się do mnie znad grobu w błękitnawym obłoku, popalając papierosa. Dozorca biegł za nim, aby mu przekazać, że chce otworzyć trumnę, by mógł rozpoznać zwłoki. Pożegnać się z matką. Mnie nie gonił nikt… Mnie dogonił bezdech okrutnej śmierci. Ścisk. U niego obijały się w południe dwa szerszenie o szybę Mnie otulała marcowa, przedpołudniowa cisza. Otulało zamglone słońce, aby po południu uderzyć z całą mocą straszliwej śnieżycy. U niego panował skwar…
Ktoś, coś do mnie mówi. Kto? Nikt. Ja sam do siebie mówię. Szepczę. Włączam światło. Wyłączam. Jest tu, kto? Czy ktoś tu jest? Nie ma nikogo. Jestem sam. Ja, i mój na ścianie cień.
Już nie trzeba. Nie trzeba, o, zmory, o, mary nieśmiertelne. Wypiłem wszystko. Czy ma ktoś jeszcze coś? Dobrze zapłacę. Szukam, lecz nie znajduję niczego. Moja ręka grzęźnie w głębokiej kieszeni dziurawych spodni…
Przepraszam. Jeśli, ktoś chce zadzwonić, to mój telefon jest na mankiecie koszuli. Proszę dzwonić. Śmiało. Wiem. To moja wina. Moja wielka wina. Moja wielka cholerna wina… Czy jest tu, kto? Ostre światło żyrandola oświetla moją twarz. Ćmy uderzają o żarówki, wzniecają kłęby kurzu… Ćmy uderzają. Łopoczą skrzydłami. Umierają. A, ja? Czuję, jak i mnie wyrastają skrzydła… Zapalam obskurne światło kinkietu. I znowu jestem w barze, pośród innych ciem. Na blacie widzę kręgi po alkoholu. Która to już szklanka? Butelka? Czy, ktoś wie? Nie wie nikt. Bo i po co miałby wiedzieć? Barman poleruje szkło z kamienną miną. Ogląda je pod światło…. Za barem ogromne lustro. Moja zniszczona twarz…
Ktoś się przysiada. Ktoś odchodzi… Już nie odróżniam twarzy. Wszystkie są zamazane i mgliste, o nieustalonych rysach. Ale chyba jakiś robotnik portowy, magazynier, bankier… Być może dyrektor jakiegoś ważnego instytutu… Czy jest tu, ktoś? Nie ma nikogo… Wszyscy są jacyś obcy, niekomunikatywni, milczący… Wszyscy są, a jakby nikogo nie było…

Chyba zdrzemnąłem się na chwilę. Budzi mnie jakiś szelest. Rozwieram szeroko powieki. Olśniewa mnie jaskrawe światło. Poranek, to? Wieczór? Środek dnia? Nie wiem tego na pewno, gdyż błądziłem dopiero, co w malignie niepamięci, w odmętach przeszłości… Jawa, to, czy sen? Boję się westchnąć głębiej, aby nie wzruszyć sadzy w kominie, popiołu buzującego kominka… Gdzie ja jestem? Nie wiem. Tu albo tam. Albo, gdzie indziej… Albo nigdzie… Ktoś, coś do mnie mówi, pociągając nosem. Płacze? Ale z jakiego powodu? Próbuję zapytać, lecz mamrocze dalej i łka w tych samych równych odstępach… Nie mogę się dowiedzieć niczego. Niczego… Zwisa z krzesła z żałosną miną. Nie patrzy na mnie. Mówi cicho, prawie szeptem: „kochałem twoją matkę” ― Kto? Kto, ty jesteś? „Nie poznajesz mnie?” ― Wpatruję się uważnie, usilnie… Nieostrość zamienia się w jaskrawość umysłu… ― Tato, tato… ― Nasłuchuję i słyszę: „Już dobrze. Jest ze mną” ― Tato… ― „Nie mów nic… „
Przez okno wchodzi zapach bzu. Wdycham łapczywie. W uszach szum buzującej krwi. W uszach szum upływającego czasu. Za oknem maj. Deszczowa ciepła noc. Za oknem pustka. Bezbrzeżna melancholia. Za oknem noc. Jakaś muzyka spływa na mnie z nieba. Wdycham zapach świeżej wilgotnej ziemi. Puste podwórze. Krzewy, drzewa… Chyba sobie pójdę. Dokąd? Donikąd… Szelest wiatru. Liście oklaskują czyjeś przybycie, czyjeś odejście… Już nie musisz niczego mówić, Tato. Nie mów nic… Właśnie wychodzę z domu. Wychodzę naprzeciw niczego…

(Włodzimierz Zastawniak, 2022-05-26)

***

https://www.youtube.com/watch?v=V6ejcfMHNUo






Zgłoś nadużycie

 


Regulamin | Polityka prywatności

Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.


Opcja dostępna tylko dla użytkowników zalogowanych. zarejestruj się

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1