30 maja 2022
Kim jesteś?
Zimno mi i przykro. Czuję ogromny chłód… Moje serce. Być może to moje serce… Za oknem deszcz i łkanie wiatru. Za oknem noc. Noc… Wokół mnie ― ściany. Osaczają mnie. Wilgotne, popękane ściany. Martwe płaszczyzny bezdennej otchłani i mroku. W drgających płomieniach świec migoczące cienie. Wydłużone, rozchwiane, bądź skurczone do głębi. Wokół mnie ― cisza…
Powiedz mi… Do kogo ja wciąż mówię? Do kogo? Ogarnia mnie dreszcz opuszczenia. Ogarnia mnie… Ogarnia mnie coś z całą mocą śmiertelnego uścisku. Moje serce… To być może moje serce…
Dobiega skądś jakiś szept, lecz nie rozróżniam słów, są zbyt enigmatyczne. Są bardziej jako symbole czegoś, co już dawno przeszło, rozsypało się w pył. Nie rozumiem słów, ale czuję, delikatną błogość, choć na razie w ogromnym oddaleniu… Zimno mi. Być może umrę. Patrzę w drgającym świetle na pozostawione artefakty. Siedzę na podłodze, oparty o ścianę z podkurczonymi pod brodą kolanami. Siedzę na podłodze i patrzę na przestrzał. W mrok. W nicość. W nic…
Wszędzie kurz. Pajęczyny na suficie, drewnianych ramach olejnych obrazów… Z obrazów spoglądają na mnie twarze. Obojętne oblicza. Zasmucone. Wodzą uważnie wzrokiem. Śledzą każde moje poruszenie… Wszędzie wokół rozrzucone, pożółkłe zdjęcia, fotografie z rodzinnego albumu. Fotosy, plakaty, stare czasopisma, gazety… W sierpniu 1957 roku Brytyjczycy właśnie zdetonowali w Australii, na poligonie Maralinga, nową bombę kobaltową. Ofiar nie było. No, może poza zgonami po latach na złośliwe nowotwory, ale ofiar nie było. Pomrukującą chmurę rozwiał wiatr w promieniach jaskrawego słońca, która osiadła na ziemi, na uprawiających ją Aborygenach. Pierwsze eksperymentalne testy aparatów do naświetlań, leków, szczepionek, nowatorskich operacji ratujących życie. Nowe nurty w modzie, sztuce… Próba lotu na księżyc…
Przerzucam stosy papierów, powyrywanych z kołonotatnika zapisanych kartek. Teksty. Teksty… Nie dające się sklecić rozsypane litery. Przepojone schizofrenicznym, jakimś pierwotnym lękiem anormalne wersy… Być może to moje serce, skrwawiony, kurczący się, rozkurczający węzeł.
Gdzieś w głębi wszechświata eksplodowała supernowa. Na szybie okna zarysował się błysk. Na szybie okna poruszonego niczyją ręką… Albo to moje oczy… Czy to są moje oczy? A jeśli nie moje, to czyje? Zimno mi. Kto tu jest? Szepczę. Szepczę… Wyrzucam z siebie nieskładne słowa. Jakiś niezrozumiały poemat pisany prozą. Jakieś apoplektyczne myśli paranoika.
Słyszysz mnie? Usłysz. Przytulam się do drzewa, wdychając zapach kory, lepkiej żywicy. Drzewo cicho skrzypi. Kołysze się. Roztkliwia się nad czymś. To samo czynią inne drzewa. Cały szpaler. Topole, to? Dęby, kasztany? Twój chód jest cichy, więc niedosłyszę. Nie słyszę niczego poza piskliwym szumem wezbranej gorączką krwi..
Twój chód jest cichy… Jesteś tu. Nie widzę ciebie. Ale, jesteś, skryta w cieniu ceglanego muru. Twój chód jest cichy, tak jak i ciche są twoje słowa, które można niemal nazwać milczeniem… Ale, jesteś tu, prawda? Choć nie ma ciebie, to jesteś. Mimo że jesteś, nie widzę ciebie. Zimno mi. Otumania mnie cisza okrutnej nocy. Otacza mnie bezkres zapomnienia, nicość i ból… Ne ma ciebie. Jesteś. Jesteś. Nie było cię tu nigdy. Nigdy. Nigdy…
Śnię? Marzę na jawie? Znieruchomiałe, milczące przedmioty śnią o samotności i opuszczeniu. Znieruchomiałe rzeczy okryte zakurzoną folią… Porzucone w półmroku pracowni młotki, dłuta…
Wiesz, jesteś piękna. Czy wiesz? Wiesz, bo ci to mówiłem wiele razy, lecz milczysz. Wciąż milczysz, jak ten posąg otulony mgielną melancholią majaków. Jak ta kamienna rzeźba dłuta samego Fidiasza. Jak ta rzeźba… Nie mogę się nasycić tym pięknem. Nie mogę. Osiada na twojej twarzy pył. Okrywa warstwami przemijania.
Coś mi się wciąż śni, że czymś jestem. Być może robakiem jak w prozie Kafki. Wiję się w sobie. Skręcam i pełzam, gdzieś donikąd. I znowu jakieś urywki zdań. Fragmenty monologu. Jednak słucham nieuważnie i często gubię wątek. Nie pamiętam, co było na początku albo go może w ogóle nie było? Czy to, co eksploduje ze mnie, to egzystencjalizm? Nie wiem tego na pewno. Fiodor Dostojewski nic nie mówi, gdyż dąsa się na mnie. Za co? Że wkraczam, że przenikam, że po swojemu przekształcam Że rysuję myślowe esy-floresy nieudolnym słowem, a jeszcze bardziej ― powyginane, grafomańskie zdania, którymi tylko próbuję naśladować samego mistrza.
Otwieram nagle zapiaszczone, pozlepiane jeszcze powieki, rozbudzony z niewiadomych przyczyn. Widzę przesuwający się w oddali cień… Zbliża się do mnie niewyraźny zarys postaci. Przytula.
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-05-29)
***
https://www.youtube.com/watch?v=B6P2UqOHuTc