23 kwietnia 2023
Czarne pióra
Burza przetacza się nad okolicą. Spękane mury, odłupane cegły w piwnicy świadczą o potędze nawały. W plątaninie żeliwnych rur bulgotanie i żałosne jęki potępionych. Nie ma zmiłowania, jest za to rechot świętych i głównego wisielca z rogami na łbie. Żabi rechot odbija się od ścian i dudni w pulsujących uszach. Walają się wokół mnie jakieś zęby, ścięgna i kości…
Zastygłe w swoim skowycie rozsypujące się truchła. Wyłażą z mogił, odsuwając nagrobne płyty, których stosy piętrzą się aż pod łukowate sklepienie z cegieł, kurzu, płacht z falujących pajęczyn, pleśni…
Coś się kolebie za grubą ścianą, więc musi się mocno kolebać. Coś stuka, gdzieś w odmętach ciemnego korytarza…
Zatarasował drzwi swoim cielskiem jakiś olbrzym. Jego kontur porusza się raz w lewo, raz w prawo w nikłym świetle małego okienka i recytuje pod nosem jakieś bliżej niezrozumiałe frazy, wypowiada kwestie gardłowym tonem. Chucha mi prosto w twarz zjełczałym piwem i szepcze, skrobiąc czymś po tynkowej zaprawie: „Przedstawiona wyżej formuła nadal obowiązuje, jak sądzę. Już nawet nie posiadanie, ale liczy się przede wszystkim odcień limuzyny, objętość w pasie i rozpiętość skrzydeł. Wszyscy chcą dobrze. Kiedyś przyjdzie otrzeźwienie w tych wielkich maskaradach”.
Gdzieś szczeka basem bezpański pies. Szczeka… Szczeka… Coraz bliżej szczeka, coraz donośniej… SZCZEEEKAAA…
Rozchodzi się echem wronie, krucze krakanie w aureoli cmentarnego chłodu…
Zrywam się z łóżka z gwałtownym krzykiem przerażenia, jakby od uderzenia kowalskim młotem. Pot ścieka ze mnie strugami. Serce rozrywa się na miliony iskier. W uszach wezbrany szum górskiego strumienia. I kołysanie. Kołysanie… Kołysanie… — jedno wielkie kołysanie.
Statek widmo przechyla się na burty. Woda wlewa się przez bulaje i zalewa kajuty, mesę, opuszczony kapitański mostek… Na pokładzie wielka trumna, kamienna mogiła z wyrzeźbioną twarzą. Na rufie skamieniały, rozkraczony upiór, odsuwający poły czarnej sutanny. Na dziobie galion rozpruwa wzburzone fale piersiami nagiej, wygiętej w łuk młodej kobiety. I palce. Wszędzie rozczapierzone palce, niezliczone dłonie. Ściskające się ze sobą. Ściskające się na sobie i w sobie. Dłonie widziane pod różnymi kątami. Dłonie. Sine, trupie. Martwe…
Coś tu idzie, coś wrogiego. Rozpościera ogromne skrzydła z czarnych piór.
Nadciąga polami z otchłani mroku, niosąc płonącą pochodnię, której czerwony, drżący blask odbija się od pękatych brzuchów płynących nisko skłębionych, deszczowych chmur… Coś się zbliża w chórze szeptów, szmerów i warkotów… Czekam, aż nadejdzie w tej rozpadlinie śmierci. Czekam pogodzony z losem. Coś, co towarzyszy mi od samego początku, zwyciężyło. To coś, co przyszło w deszczowy, majowy dzień moich narodzin, kiedy przychodziłem o poranku z krzykiem na świat a za szpitalnymi oknami szumiały topole i szumiały liście kasztanów.
Deszcz stukał o blaszane parapety, ściekał po szybach zamkniętych okien. Wiedziałem już, że jestem sam, mimo bliskości nieżyjącej już matki. Ale byłem sam, zatopiony w nostalgii i melancholii opuszczenia. Raziła mnie biel ścian i chromowane listwy wykończenia. Byłem sam. Wyszedłem przez otwarte szeroko drzwi. Wyszedłem na korytarz. Odrapane ściany. Plamy zacieków. Gruz i pył… I kilometry splątanych, rdzawych, żeliwnych rur, stękających, jęczących, bulgoczących… — ciągnących się znikąd, donikąd…
Zamknięte, otwarte okna. Popękane, powybijane szyby… A za nimi deszczowy maj. Ten jedyny… Ten właśnie…
(Włodzimierz Zastawniak, 2023-04-23)
***
https://www.youtube.com/watch?v=lnGR-IclkHU