30 kwietnia 2023
Odległe echo miłości
Kochałem, tak po prostu. Kochałem pięknie. Lecz zapadłem się znowu, wessany w odmęt czarnej dziury. Rozerwany na strzępy wraz ze swoim własnym cieniem. Nadchodzi maj. Maj mój jedyny. To będzie najpiękniejszy maj przełomu i śmierci..
To wtedy przyszedłem na świat, już wiesz. Pamiętasz o mnie, choć tak niewiele, ale pamiętasz, cokolwiek. To dobrze. Zostanie po mnie jakiś ślad. Padał deszcz i ciężkie krople uderzały o blaszane parapety okien wysokich jak witraże. W rynnach bulgotała woda. Drzewa szumiały, jakby oklaskiwały liśćmi czyjeś przybycie. Drzewa szumiały, szeleściły, nucąc melancholijną pieśń. I słuchałem w tej pustej sali szeptów ciszy i bicia swojego serca. Przez otwarte szeroko drzwi weszła melancholia w białym rozpiętym kitlu i z czarnymi włosami rozwianymi jak wiatr. Nachyliła się nade mną i wzięła w swoje chłodne ramiona, przytulając do piersi. I poniosła w dal. W szary półmrok korytarza. W te zimne obszary. I poniosła, niosąc czule i tęsknię gładząc po głowie. I wszędzie był wiatr w tej szarości świtu. I wszędzie odgłosy kroków, niczyich. Takich powolnych, opuszczonych, pustych, jakby kogoś, kogo już nie ma, ale jeszcze istnieje w jakiejś dziwnej substancji skamieniałego czasu. Gdzieś pomiędzy. Gdzieś tam, co daremnie błądzi w tej ciszy wiatrem otchłani zbudzonej. W tej nicości opuszczenia, wlokąc ostatnią nadzieję kolczastą jak kwiat czerwonej róży.
Zatrzaśnięte drzwi z zatartymi numerami na mosiężnych tabliczkach. Długi korytarz. Ciągnące się donikąd rury. Cała plątanina zardzewiałych rur z wyciekającą z nich czarną, cuchnącą mazią. Zatrzaśnięte drzwi, zamknięte. Otwarte na oścież… Za nimi pokoje w półmroku i kurzu. I ta jego powolność opadania. To wirowanie i mżenie w wysokich oknach, za którymi rozkołysana szła lśniąca od deszczu zieleń kasztanów. Jakieś ustawione w rzędzie popiersia okryte zakurzoną folią. Porzucone w nieładzie dłuta, młotki… Pracownia martwego artysty. Ciemnozielone tablice zapisane białą kredą. Wykresy, wzory, tabele… I poobijane gabloty z powybijanymi szybami, wysuniętymi, połamanymi szufladami… Radiole, drewniane skrzynie czarno-białych telewizorów, talerze z perforowaną taśmą, magnetofonowe szpule… Pod skrwawionymi stopami gruz, chrzęst potłuczonego szkła, zwoje jakichś kabli...
Żałosne eksponaty, ofiary straszliwej radiacji szczerzyły pokrzywione, żółte zęby, niby w diabelskim uśmiechu. Straszydła, potwory. Nosiciele okropnych, śmiertelnych chorób. Ktoś z syndromem proteusza machał na powitanie, nie machał… To zatopiony w formalinie witał się ze mną. Za szkłem w słojach płody z mózgami na wierzchu. Cyklopy z jednym ogromnym okiem. Stwory z dwiema, z trzema głowami i dłońmi o dziesięciu, powyginanych, długich niczym cienkie patyki palcach. To wykrzywiona dłoń pod nienaturalnym kątem, to szara twarz podobna do niczego…
Sina śmierć. Królestwo śmierci i smrodu chemicznych odczynników zjełczałych dawno minioną przeszłością. Sfermentowanych płynów, fekaliów, odpadającej całymi płatami olejnej ze ścian farby. Łózek na kółkach z przegniłymi, cuchnącymi moczem materacami…I gazety… Stosy pożółkłych ze starości gazet, zdjęć, fotosów, plakatów… Uchwycone pod różnymi kątami twarze. Uśmiechnięte, smutne, obojętne… Gdzieś tam, daleko na Pacyfiku nuklearne kratery, ogołocone ze wszystkiego pacyficzne atole. Betonowe bunkry, zardzewiałe resztki… Rozsypujące się truchła manekinów. Kłujące w oczy nagłówki z tłustej czcionki: Abandoned places. Radioactive zone… Cancer…
Przechodzę obok tego wszystkiego w mżącej poświacie czasu, jak w starym filmie zapisanym na celuloidowej, zleżałej taśmie… Oglądam szare odbitki, klisze… Samotny dom na stepie. Idę ku niemu, w którymś gorącym dniu lipca. Zresztą, nie pamiętam. Dotykam oddychającej ściany. Dotykam pęknięć, które poszerzają się i kurczą. Małe okna niczym oczy. Ciemna gardziel otwartych drzwi…
Porośnięte wszystko wątłymi łodygami, korzeniami liśćmi… Zachwaszczone plątaniną wieloziela bez woni. Wyłażą w absolutnym milczeniu z każdej szczeliny napromieniowane widma umarłych o nieostrych obliczach, pozostałości. Resztki dawnego życia…
Chociaż wizja to ostra jak brzytwa. Tak jak ostre są widzenia chorego, rozgorączkowanego maligną snu. Głębokie, kobaltowe niebo z pojedynczymi żaglami białych obłoków, które płyną, które suną aż po kres widzenia… Słońce odbija się pomarańczą od szyby poruszanego niczyją ręką okna. Skąd to nagłe poruszenie? Od niczego i nikogo. To od wewnętrznego drżenia elementarnych cząstek, które wezbrało na skutek przeskoku czasu. Z powodu echa dawnej eksplozji.
Jesteś tutaj. Widzę cię. Jesteś blisko. Daleko. Na wyciągnięcie ręki… Zbliżasz się to znowu oddalasz. Kładę się z cichym skrzypieniem w pustym pokoju na podłodze z sosnowych desek, w którym tylko jedno drewniane krzesło. I tonę w jaskrawej smudze światła, w której tkwi jakaś tajemnica zachodzącego słońca. Jakieś nieokreślenie, jakaś enigmatyczność… Jesteś tutaj, wiem. Lecz ciebie nie widzę, ale czuję twoją obecność. W jasnym snopie wirującego kurzu i w obliczu nadciągającego zmierzchu… Jesteś tutaj. Dostrzegam, gdzieś w kącie nikłe poruszenie, drżenie opadającego powoli wirującego pyłku. Słyszę jak do mnie szepczesz, omiatając skronie nikłym powiewem albo raczej tchnieniem spoza ogromnego czasu, z wieczności. Jak szepczesz mi czule do ucha, z pogłosem niknącego gdzieś echa. — Włodku, nie odeszłam. Jestem przy tobie z miłości. Pamiętaj…
(Włodzimierz Zastawniak, 2023-04-30)
***
https://www.youtube.com/watch?v=SNoAJHM8R-0