7 kwietnia 2024
Korowód
Urojone zwidy o ptasich czaszkach. Jakieś dziobaki. Zaprzepaszczone dawno byty, które przypomniały sobie o czymś ważnym w zaświatach. I ciągną z powrotem do życia nieskończonym korowodem dziwnego misterium. Ciągłe wskrzeszenia nie wiadomo kogo albo czego jak w sypiącej iskrami trakcji wysokiego napięcia. Nie dające spokoju myśli. Myśli. M y ś l i. Dudniące wciąż po moich śladach MYSLI. Leżę w barłogu ze starych gazet. Czołgam się. Przedzieram przez duszący kurz…
Przewracam strony. Na każdej to samo. Ten sam wytłuszczony nagłówek:
Asperger syndrome
Asperger syndrome
... Asperger syndrome...
Wciąż skądś wychodzą. Podążają przez środek pokoju w jakimś nieodpartym przymusie pędu do nie wiadomo czego. Znikają w przeciwległej ścianie. Idą powolnym krokiem albo zamaszystym. W nerwowym migocie sypiących pikselami szumiących telewizorów. Prą naprzód niezmordowane zastępy Wiecznych, w chmurze elektronów. Atomów. Bozonów. Kwarków… I w tej całej kwantowej menażerii zaskakujących, niepojętych dziwadełek. I podają coś sobie od ręki. Od kamienia. Od czoła… Jakieś ciągłe spięcia. Jakieś jarzenia w mdlącej, elektrycznej woni. Idą w ciszy. W doskonałej ciszy absolutu. W oddechu bezkresnej nocy. W bezdechu śmierci.
Układanie w kółko tego samego. Przesuwanie krzeseł. Natarczywe pukania. Stukania. Tykający sekundnik wiszącego zegara… Chrzęst zegarowego mechanizmu. GONG… I znowu: Tk, tk, tk, tk… I znowu zgrzyt. Zgrzyt… Odchylające się na boki wahadło… Na boki. Boki… Tryby. Trybiki… Sprężyny… Kto tu jest? Ktoś tu z pewnością jest, albowiem wyczuwam odór potu. Albo odór piwnicznego rozkładu. Moja matka już dawno umarła. Leży na łóżku cała pozieleniała i wysuszona. I patrzy się z wielkim zdziwieniem w sufit, jakby zaskoczona tym nagłym brakiem przyciągania ziemi.
Bicie serca. Łomotanie serca. Migotanie komór. Niedomykalność zastawek… Wzburzona rzeka płynącej w żyłach krwi. Uderzanie przez senne widziadło o nieustalonych rysach twarzy…
A więc uderza natarczywie czubkiem sztywnego, wskazującego palca prawej albo lewej dłoni w stojące na stole przedmioty: pusty talerz, czajnik. W podskakującą salaterkę z rozrzucanymi wokół jakimiś trocinami… Tylko, po co? Na co to? I wskazuje tym palcem prosto. W moją pierś. Abym poczuł dreszcz. Nieokreślony strach… I czuję. Do dzisiaj. Choć ów sen był u zarania moich dziejów. W czasach mojego dzieciństwa.
Jakieś obrazki ustawiane w tej samej kolejności. Nie. To już co innego. Co na nich jest? Pożółkłe, wyblakłe... Wyświechtane do zwymiotowania banalne pejzażyki. Takie wycacane, wymuskane… I obojętne twarze o popękanej, fotograficznej emulsji… Spłowiały reklamowy plakat pasty do zębów w kolorze sepii. Uśmiecha się do mnie rozdziawiona szeroko końska paszcza…
Czy ja wciąż śnię? Nie ma mnie już. Ale wciąż jestem, wsłuchując się w świdrujący w uszach krzyk spadających gwiazd. Spadając, stukają w blaszane parapety. Rozpryskują się jak deszcz. Jak łzy… Zza falującej powoli firanki spogląda na mnie smutny Albert Camus. Paląc papierosa, opiera się o swoją nagrobną płytę z szarego kamienia. Wygląda tak, jakby spowiadał się ze swojego życia przed kimś całkowicie obcym. O upadku człowieka w Edenie. O tych wszystkich absurdalnościach życia, egzystencjalizmach... O tych filozoficznych dyskursach z Sartre’em… A dlaczego Amsterdam? Niech pan powie, panie Camus: „Bo to zimne i mokre miejsce z oparami mgły. A koncentryczne kanały tego miasta przypominają piekielne kręgi jak u Dantego”. Aha. To dlatego ten smutek w pańskich oczach. Palący papierosa Camus, oparty o kamień w niezmienionej pozie, rozpływa się milcząco w mgielnych oparach.
Srebrny obłok rozsnuwa się nisko przy wilgotnych grudach ziemi. Rozprasza się. Znika.
A może to nie on, tylko Charles Baudelaire? Być może. Te jego Sztuczne raje, w przesyconej wonią haszyszu aurze. Obrazoburcze Kwiaty zła. Czy ten pełen miejskich podszeptów i ulicznego zgiełku, tułaczy Paryski splin…
Macham na nich ręką. Jeden czy drugi… Ja mam swoje piekło. A więc te rury. Ciągnące się znikąd donikąd żeliwne rury. Zamilkłe. Martwe. Pełne pajęczyn i kurzu. Wychodzą ze ścian, sufitów pełnymi pękami. Wszędzie plątanina. Plątaniny. A w plątaninie… Łączące odległe miejsca krwionośne naczynia. Pełne złogów. Z resztkami zeschniętej, zeskorupiałej wewnątrz krwi. Przenikające mury, podłogi jakiejś bezkresnej w swojej potędze, nieodgadnionej budowli. Wielkiej jak wszechświat. Jak wieczność cała…
Idę przez korytarze. Przedpokoje. Przez całą amfiladę pokoi… Idę, gdzieś… Gdzieś… Po coś… Idę… Nie pamiętam już po co… Tak jakbym przemieszczał się przez półmrok rodnego kanału podczas swoich powtórnych narodzin. Lecz jest on pełen rdzy, skrzepów, gruzu, rozbitego szkła. Gryzącego pyłu dewastującej wszystko śmierci…
Moja matka już dawno umarła. Stała się jedynie artefaktem dawnego życia. Rozsypującymi się w dłoniach żałosnymi resztkami. Zatem wychodzę w blask… Ale to nie jest życie, tylko obskurne światło wiszących u sufitu lamp, zakurzonych kryształowych żyrandoli. Kinkietów na ścianach…
Bądź w otaczające mnie zewsząd tańczące cienie, od drżących płomieni stojących kandelabrów, samotnych świec…
Albowiem noc. Nieskończona noc…
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-07)
***
https://www.youtube.com/watch?v=It35seOFJqE