25 sierpnia 2015
Opowiadanie amerykańskie
Ciemność wypełza zza liszajów gnijących fioletowych tapet przeplatanych wzorem złotych orientalnych liści wijących się w gęstym listowiu mauretańskich arabesek. W gęstym zaduchu nieświeżego powietrza słychać przytłumiony dźwięk uderzających o siebie i eksplodujących bil, przetykany cichym mlaśnięciem, wówczas, gdy któraś z nich wirując niepewnie – lub tocząc się niemrawo po zatłuszczonym zielonym suknie – wpadnie do łuzy.
Zapach starych plam po wylanym na suknie bilardowego stołu piwie unosi się do góry ruchami konwekcyjnymi, podrażniony szelestem uderzanych kul.
Przy stole poruszają się trzy mgliste postacie: gruby czarnuch w żółtych butach, w jakich zwykle chodzą budowlańcy, w białym T-shircie i czapce bejsbolówce z obdartym w połowie daszkiem; meksykaniec lub Portorykańczyk z cienkim, wymuskanym zarostem w postaci kreski idącej od ucha do ucha o wyglądzie ulicznego alfonsa, którego twarz mimo to wzbudza zaufanie; trzecim graczem jest Polak nerwowo kiwający się przy stole i popisujący swym kulejącym angielskim, który w jego mniemaniu prezentuje się zapewne niczym angielski rodem z Cambridge, ze sztywną górną wargą.
Niczyja warga nie jest tu jednakże brytyjsko sztywna... Przeciwnie, wszystkie krwawią tutaj przeźroczysto-białym śluzowatym „kolumbijskim katarem”. Gdy z wilgotnego upału – pierwszym słowem, które zapamiętał Polak, gdy klimatyzowane wnętrze lotniska JFK wypluło go z cichym szumem na bruk Nowego Jorku, było „humit”, „big fucking humit, man!”, „ta cholerna wilgoć w powietrzu” – wchodziło się w przegniły mrok tego nędznego pubu w Irvington, pierwsze co rzucało się w oczy był tłum podpierających nieruchomo ściany Murzynów, Mulatów, Meksykańców i Portorykańczyków.
Dziewczyny o wielkich brązowych lub czarnych, rozszerzonych oczach wchodzą co pół godziny do damskiej toalety, by po chwili nie dłuższej niż trzy łyki taniego Budweisera za dwa i pół dolca, wysuwać się zza odrapanych drzwi z napisem „ladies”, pociągając nosami i przełykając śluz płynący z nosa w dół do krtani. Ich rozszerzone kryształowe oczy wpatrują się nieruchomo w zakrzywioną przestrzeń, która pod ciężarem kolorowych smug kurzu wibrującego w promieniach wpadającego przez dziury słońca, zapada się w siebie z cichym szelestem złotych kółek, które kołyszą się przypięte do ich płatków usznych.
Długimi palcami dziewczyny sięgają powoli przez półmrok, ze skupieniem dotykając nosów, pociągając smarkami, przełykając ślinę. W milczeniu przyglądają się swoim długim paznokciom, których dziwne, sztuczne, zielonkawe, karminowe, błękitne lub oliwkowe kolory opalizują tajemniczo na tle papierowych starych, podartych gdzieniegdzie i butwiejących tapet. Te które trzymają w dłoniach zielone butelki, niczym wielkie kadłuby świecących żuków, podnoszą je do ust i spijają piwo oblizując wielkimi różowymi językami krople potu z ust.
Grający w bilard, jedna gra za 3 dolce, trzydziestokilkuletni Polak, czekając na swą kolej, zanurza spojrzenie w ich oczach, zatapia się w migdałowych oczach ślicznych szczupłych Murzynek, prześlizguje się po ich wylewających się z bluzek piersiach, omiata niechcący tłuste dupy prawie wylewające się z dżinsów...
Pod ścianą jak wycięci z papier-mache stoją jednak nieruchomo mężczyźni. I oni co jakiś czas znikają pojedynczo lub w kilku naraz w śmierdzącej męskiej toalecie. Nie wiadomo, co za jedni, z kim trzymają, komu wsadzają swe czarne kutasy z różowymi końcówkami. Ich wygląd, ostre choć zamglone spojrzenia, budzą szacunek i cichy respekt. Nie wiadomo, czy należą do miejscowego gangu, który z nich ma broń albo długi nóż schowany w nogawkach spodni. Ich szerokie rozdęte nozdrza również kurczowo łapią gęste nieruchome powietrze, z dziurek do nosa sączy się śluzowaty ogień, który podpala ich mózgi neonowym migoczącym światłem, jak reklama piwa Coors, jarząca się czerwonym światłem na ulicy.
Polak podchodzi do stołu, bo teraz jego kolej. Rozstawia niedbale nogi i przymierza. Pudłuje i by pokryć zmieszanie, sięga po budweisera. Dopija ostatni łyk, piwa, które zdążyło już oddać chłód do wnętrza jego spoconej dłoni. Przy ladzie nieruchomo stoi właściciel, który zdaje się przybył z Wybrzeża Kości Słoniowej, a może z Ghany, i kupił parę lat temu ten bar. Interes kręci się widocznie nieźle, w piątki – jak dziś zazwyczaj przychodzi z murzyńskiej dzielnicy didżej. W kilku wielkich pudłach taszczy winyle w podniszczonych okładkach, rozstawia dwa gramofony i kołysząc się w biodrach, transmituje kablami muzykę za pomocą rozstawionych po kątach kolumn wprost do puchnących od kokainy mózgów bywalców lokalu.
Barman i właściciel porozumiewawczo mruga z uśmiechem do Polaka. Ten dziwny facet, który przyjechał tu z odległej Europy, z kraju, którego nazwa kojarzy się bardziej z Holland, wpada tu zazwyczaj w piątki, być może, żeby najeść się za darmochę ryżu z kurczakiem w ostrym sosie curry. John wie o nim, że zasuwa ciężko na budowie za marne 8 dolców za godzinę. Prawie żaden z jego klientów, szanujących się bywalców, nie wziąłby roboty za taką stawkę. Ten jednak przeleciał ocean, żeby harować za marną kasę.
Doprawdy świat jest szalony. Szef o nic już jednak nie pyta białasa z Europy, tylko wyciąga z charczącej starej lodówki zimne piwo, teatralnym ruchem odkręca zamknięcie, i z przyklejonym uśmiechem kładzie na blat. Polak rzuca nań cztery półdolarówki.
Przygląda się ze zdumieniem różowemu wnętrzu dłoni Afrykanina. Fascynuje go to, że druga strona nie jest wcale czarna. Zadziwiająca jest ta dwukolorowość ręki... Wraz z brzękiem monet gdzieś z drewnianego sufitu spada na czarny barowy kontuar wielki brązowy karaluch. Właściciel albo go nie zauważa, albo udaje, że nie dostrzega. Różowe wnętrze czarnej dłoni szybko gasi srebrny blask półdolarówek. Słychać brzęk otwieranej starej kasy, w której czeluściach znika pieniądz.
Karaluch przebiera bystro cienkimi odnóżami po blacie, z którego tysiące muśnięć brudnych rąk starło wspomnienie lakieru. Polak podnosi wzrok. Z miejsca, skąd spadł kakroć, zieje z sufitu wielka brązowa plama. Jakby ktoś tam na górze odlał się po dziesięciu piwach, a złoty mocz przeciekł przez podłogę i zakwitł plamą, która doskonale mogłaby nadawać się do testu Rorschaha. Nietoperz lub wielki tropikalna i włochata nocna ćma... Tymczasem owad z drgającymi czułkami chwiejnie podążą w sobie tylko znanym kierunku. Jak nakręcona zabawka, kierowany sekretnym program zapisanym w mikroskopijnym móżdżku, szuka resztek zepsutego jedzenia, ziarenek ryżu, które upadły za bar, na grubą skórę brązowego linoleum, które pokrywa podłogę...