7 marca 2017
Welwkurw cz. III
-Miałam piętnaście lat, jak zmarł mi dziadek- Edyta zaczyna się rozgadywać. Straszna trajkotka z niej.
Idziemy w bliżej niesprecyzowanym kierunku, to tu to tam, wszędzie i nigdzie. Spacerujemy opatuleni niewidzialnymi pierzynami, przechadzamy się po saunie.
Podoba mi się ta mała, gadatliwa dziewczyna. Dwudziestopięcioletni cukiereczek. Żeby tak móc wziąć do ust. Przegryźć, ale całkiem lekko. Jaki obraz, przedmiot lub sylabę nosi w sobie?
-...potem widziałam go w trumnie. Pierwszy i ostatni truposz. Jezu, przepraszam.-łapie się za buzię.
-Nic się nie stało. Sam myślałem, że mnie bardziej obejdzie. Boli jak dotknięcie świeżego siniaka. Bardziej przykro mi się zrobiło, niż żebym szalał z rozpaczy. Chyba nieczuły jestem. Podobno to cecha psychopatów- niezdolność przeżywania takich zdarzeń. Spływają po nich jak po koci...kaczce. Przecież to matka! Powinienem być w żałobie, ubrać się na czarno, umartwiać się... A tu nic. Wybacz, straszne i dziwne co powiem, ale bardziej żałowałbym...
Gryzę się w język. Omal nie palnąłem, że bardziej byłoby mi żal rozbitego samochodu. Ja również mam za długi jęzor. Zależy mi na Edycie, a wygaduję potworności. Chociaż to prawda.
-...yyy...spalonego domu. Strata całego dorobku bardziej by mnie dotknęła- kapituluję. Zabrnąłem za daleko, by móc się wycofać.
Edyta patrzy dwukolorowymi oczkami. Chmurzy się. Nie przyszłyby jej do głowy podobne herezje. Czcij ojca swego i... no właśnie.
-Jak twoja książka?- dziewczyna niezręcznie zmienia temat.
-Karzełek z rogami. Tekstu jak na lekarstwo, a dzieje się jak w filmie sensacyjnym. Pierwszą ledwie wymęczyłem, a teraz... śmigam. Dziennie co najmniej sześć stron rękopisu formatu A4. Taki sobie reżim narzuciłem. Potem wklepuję do lapka. Nie piję alkoholu, by się nie zamulać. Za to kawy nadużywam.
-O czym to właściwie jest?
-Przeczytasz, jak będą stały w empiku.
-Obyś się nie zdziwił.
-Wszędzie piszę, nawet siedząc na klopie. Stacjonarny mi się zbiesił, to kupiłem apla i jestem mobilny.
By zatrzeć złe wrażenie opowiadam o dzieciństwie, jakieś średnio zabawne anegdotki z pracy, kawały z brodą.
W myślach tańczymy. Tak, biorę ją za ręce i zaczynamy wirować.
-Popatrz- wskazuję ruchem głowy smętne blokowisko- to płatki róży.
Faktycznie, osiedle jakby rozwarstwiało się. A my niżej, do samego środka! Wgryzamy się jak wiertło. Statyczny cyklon z nas, zbrylony wiatr. Niby nadal jesteśmy na zapaskudzonej przez psy i obszczymurów, zabazgranej pseudograffiti uliczce, jednak kręcimy się wewnątrz skorupy ziemskiej. Kręci nami.
Klub na Przechodniej jest niczym gigantyczna muszla. Ci wszyscy ludzie wystający przed wejściem, palący papierosy i jointy, marnujący noc na gadaninę o przyziemnych sprawach, kompletnych głupstwach, tłoczący się w środku- to przecież ślimak. Ciągle zmieniający kształt, falujący potwór. Ci domorośli studenci hamartiologii, ćpający i uprawiający przypadkowy seks w szaletach, na sali, na tyłach, gdzie popadnie- to oślizła bestia.
Niczym polski święty Jerzy rzucam się z tłuczkiem do mięsa na monstrum. Oczy- kolorofony rozbryzgują się od ciosów. Moja cienka koszula słabo sprawdza się jako zbroja, przebija ją chmara ostrych odłamków płyt kompaktowych, szkła z witraży oddalonego o trzy ulice kościoła.
Dosiadam ślepego smoka, wyrywam z muszli, w którą próbuje się skryć.
Nadziewam na widelec.
,,No pasaran!"-zdaje się mówić mina ochroniarza. Mrugam do niego zalotnie, niczym pedzio. Jak można się spodziewać- gość wpada w gniew, warczy wyzwiska.
Edyta, robiąc słodką minkę mówi coś by go udobruchać i ciągnie mnie za rękaw do wnętrza. Zostajemy zassani przez Palladię. W takich miejscach najlepiej nie mieć pamięci dłuższej, niż kilkusekundowa. Idealna byłaby amnezja w tabletkach, przycisk do wywoływania objawów choroby Alzheimera. Co chwila bierzesz tabletkę, wciskasz włącznik i resetujesz się.
-Mam paskudny nastrój- próbuję przekrzyczeć muzykę mechaniczną. Ledwie przekroczyłem próg techno ścisnęło mi żołądek i podchodzi pod gardło. Dostaję w głowę bitami. Fabrycznie- przemysłowy huk, jazgot jazzu, bulgot machin parowych, machin oblężniczych, wyrzutni wrzącego oleju, huk armat, łomot walących się regałów z gwoźdźmi. Istna ścieżka zdrowia, zanim udaje nam się przebić przez masę drżących ludzi mam wręcz sińce na plecach. Mój pancerz się kruszy, z uszu zaraz pocieknie krew. Zostaję skatowany niesłuchalnymi dźwiękami.
No szpilki nie wbić, ja nie mogę! Ścisk koszmarny, tłumy epileptyków falują, są jak szmaty targane dobiegającym zewsząd industralnym stukotem, rzężeniem, odgłosami pracujących pił tarczowych. Na ,,ambonie " pod sufitem ledwie widoczny łysol operuje pokrętłami, zdziera płyty winylowe. Wielkouchy guru wygłaszający mądrości w języku pisków i szumów. Co dziwne- zgromadzona we mnie czerń nie rejestruje ani słowa, nawet jednego obrazu. Jestem obojętny na kotłujący się motłoch, nic nie dociera z konsolety, słuchawek didżeja, żadna z młodziutkich dziewczyn nie nosi w sobie niczego zajmującego. Przebłyskuje kompletne barachło- spinki do włosów, połamane kolczyki, zużyte szminki.
Szukam uczuć, powodów do smutku. Wiem, że prędzej będę nosić żałobę po wyimaginowanym mnichu- żołnierzu, niż po własnej matce.
Szukam iskry, od której zapłonęły pióra Zwierzęcia. Żaden skin, czy dresiarz nie rzucił racy. Ogień spadł z kosmosu. Pierwsza kropla niszczącej wszystko ulewy. Chmurzy się nad Gomorą.
-...steś jakiś nie do życia- mówi z wyrzutem i zdziwieniem Edyta. Chciała, bym i ja pogibał się w rytm siekaniny. No cóż, nie tym razem, wesołek się zmienił w zdychającego mopsa.
Mówię dziewczynie. Nie rejestruję o czym, mówi mi się. Spowiadam się z wszystkich grzechów popełnionych od Pierwszej Komunii.
Cichym, namiętnym szeptem wlewam jej do ucha czerń.
Znowu daje znać o sobie fobia, najchętniej schowałbym się pod którymkolwiek ze stolików, dał wdeptać w parkiet. Boi mnie. Jestem bany. Nerwica, czy jednak coś poważniejszego? Może fiksuję, odbija mi palma, bo jakiś złośliwiec oddaje mocz do hełmu? A może trafiłem do muzeum?
-... twoje oczy... obie różowe... tęczówki...- sapię w szalecie. Próbuję dotknąć krocza Edyty, ale odpycha moją rękę. Nie, nie chcę ,,loda"! Podnoszę ją z prawie- klęczek, opieram o wykafelkowaną ścianę. I całuję. Z języczkiem. W smaku śliny Edyty wyczuwam rdzę. Więc w niej też jest coś ukryte!
Wiedziałem, że moja mała, fuksjooka E. nie należy do gatunku prostaczek, naiwniutkich lasek o umyśle przypominającym płonący burdel. Wstrzymuję oddech i widzę- oto na dnie krystalicznie czystego morza leży zestrzelony myśliwiec. Przejrzysta korozja, której obecność da się wychwycić jedynie w pocałunku nosicielki. Nawet jeżeli odbywa się on w ubikacji, w mdłym świetle jarzeniówki, pośród dźwięków muzyki house, czy dubstep.
To fragment historii wojny, która nigdy nie miała miejsca. W manii tworzenia dośpiewuję nowe zwrotki, doszywam rzeczywistości pawi ogon. Zamiast przelewać wytwory wyobraźni na papier- przenoszę je do pamięci. Mój bóg jest zbiegiem, żałosnym tchórzem. Przyszedłem na świat dzięki jego dezercji. Za sprawą Edyty odkrywam, że jestem wypełniony wrzącą smołą. Zapowiedź czegoś wielkiego, los świata zapisany na zwitku pergaminu i zatopiony w moim gęstym sosie.
Z językiem w ustach dziewczyny zaczynam odliczać. Wrzenie musi skutkować detonacją. Rysa nie dała się zaleczyć, postępuje. Pęka mi pancerz na plecach, wybuchają zardzewiałe pociski.
Odrywam się od roznamiętnionej Edyty. Zostawiam ją w kabienie ubikacji. Patrzy zamglonym wzrokiem, ciężko oddycha. Chyba nie wierzy, że mogę W TAKIEJ CHWILI po prostu wyjść! że nie będzie kontynuacji, drugiego, trzeciego odcinka. Tęczówka jej sinieje.
Kasuję obrazy. Przerwany serial. Wszyscy bohaterowie nie żyją.
Wychodzę przed budynek. Czuję się jeszcze gorzej. Mam wrażenie, że mój brat- bliźniak, właściciel, nigdy niepoznany żołnierz wyciągnął korek z wanny wypełnionej zaduchem i sokiem marchwiowym. Muzyka przestała rozrywać bębenki, dziesiątki maleńkich młoteczków skończyły zmienianie mi mózgu w siekaniec.
Nie potrzebuję sunstancji psychoaktywnych, by być odurzonym. Narkotyk wytrąca się krwi. Niedługo zdobędę się na odwagę i nazwę czarne.
Biegnie Edyta. Z pretensjami. Że czemu polazłem gdzieś na dwór gapić się w gwiazdy, pewnie jestem nietrzeźwy, może naćpałem się jakiegoś świństwa.
Próbuję ją uspokoić, objąć, mruczę, by nie robiła scen przy ludziach. Z kieszeni spodni wyciągam słoik po pasztecie mazowieckim.
-Co to jest?!
-Ojciec ukradł z jednostki w siedemdziesiątym czwartym. Chyba od kbks.
-Po czorta je nosisz?
-Smacze są, spróbuj. -przegryzam jeden z naboi. Niebo staje sę jasne, zza księżyca, co był jak stygnący szkielet samochodu, wypalony wrak, wypełza kocur. Ten sam, którego śniłem, półwidziałem, który objawił się tylko mi. Mały sen o pobielanych pazurach, czerwona szarfa pośród migotliwych gwiazd. Przerażeni ludzie rzucają niedopalone jointy, rozbiegają się w popłochu.
Właśnie w chwili, gdy stwór porywa biedną, fuksjooką Edytę, gdy nadziewa ją na pazury i unosi w przestworza-odkrywam czym jest myśl. Moja wielka, niespełniona miłość, fajna laska, może nawet przyszła żona, matka moich dzieci wrzeszcząc jakby była obdzierana ze skóry leci w szponach bestii. A ja wiem, czym jest ten fantastyczny, absurdalny obraz.