7 marca 2017
Welwkurw cz. V- OSTATNIA
VI.
Znów zaglądam w głąb wieśniaczki. Zardzewiały w niej metalowe ramki, łupina kasztana jest pusta. Tępe kolce oblane ropą naftową. Pamiątka po mnie, niezabliźniona ranka. Groźba gangreny.
Mży, noc oblewa się potem. Niczym zmokłe, ślepe kury idziemy na poszukiwania. Przygłupiego dziecka, śmierci, bomb, na poszukiwania krwistopiórych bazyliszków. Andrzej jest otępiały, z poety przeklętego przerodził się w półkatatonika. Człapie pod rękę z żoną, mamrocze coś w tajemnym języku pisków i szumów. Ciągnie od niego trupem. Obok Edyty idzie dwóch Piotrów- M... i ...-ski. Zebrani w kawiarence ludzie podzielili sie na pięcio-sześcioosobowe grupy. Dołączyło paru przechodniów. Wojna swoją drogą- jest noc, zaginęło dziecko. Trzeba pomóc, w razie potrzeby- ratować. Wszędzie czai się zło, Żydokomuchopedofile.
Mgła i kolejna w tym miesiącu potężna awaria prądu zmieniają miasto w plan filmu grozy. Ciemno, duszno i do domu daleko.
Policja oczywiście ma to gdzieś, dyżurny przyjął zgłoszenie i obiecał wysłać patrol. Czekaliśmy dobre czterdzieści miniut i nic, jakby rozbili radiowóz o lepką ciemność, zostali zmiażdżeni przez spadający, spuchły księżyc. A może ich też dopadł postrach ulic- nieistniejący kocur?
-Jakoś o panu nie słyszałem. Naprawdę jesteś pan pisarzem?- zaczyna jeden z Piotrów.
-Wot eto diwnoje- odpowiadaam ponuro ,,ruskawym".
-Bolszienstwo liudiej kojarzyt moju knigu. Kak tiebia zawut?- zwracam się do nieznajomej. Ta peszy się, jakbym spytał o coś wstydliwego. Chyba nie nawykła do zainteresowania jej osobą. Potulna, szara myszka zdana na łaskę i niełaskę bydlaka, znosząca jego picie, wyzwiska, ciosy.
-Jo... Joanna- duka wreszcie.
- Ładna., oczen' priekrasna.
-Przestań się wydurniać, pajacu!
-Dobrze już. Ma pani piękne imię. W liceum kochałem się w jednej takiej Aśce. Sepleniła, chodziła w wielkich brylach. Chrzanić ją, pewnie od dawna nie żyje. Znam jej cień, mętne odbicie w starym lustrze, refleks. Zapewne zmieniła się nie do poznania, narodziła bachorów i się roztyła, być może wyglda jak prośna maciora. Nie ma już dawnej Joanny, koleżanki z klasy. Coś ją wchłonęło. Przechowuję wspomnienie, zasuszony liść dawno ściętego drzewa. Sam nie wiem po co noszę ten szpargał.
-Pan to też po wypadku? Czy brał coś?- szydzi M...
No tak- wywewnętrzniaj się przed plebsem, to cię wyśmieją, obwołają głupcem. Milcz, bądź skryty- zostaniesz uznany za potencjalnego terrorystę, kogoś mającego ochotę popełnić samobójstwo rozszerzone. Albo za zwyczajnego tępaka.
VII.
Ślepiec wiedzie ślepca. Nikt nie wie jak głęboka jest przepaść. W czarnej wodzie nie odbijają sie gwiazdy. Mój zatruty grafomanią i frustracją, egocentryczny umysł płata figle. Wiatr unosi strzępki czerwono- niebieskich mundurów. Głowy posterunkowych w szponach bestii.
Wymiera gatunek małych budowniczych. Nieliczni ocaleńcy porzucili marzenia o Wieży Babel, zabili architektów.
Co zgubiłem w zamglonym mieście? Nudę. Odkryłem, że nawet tak parnej, ciągnącej się jak flaki z olejem nocy nie jestem w stanie się nudzić. Irytowało mnie chrapanie ojca, niemożliwy do zniesienia zaduch w domu. Spleen zaczął przejmować kontrolę, czerniak pochłaniał coraz większe obszary osobowości. Więc wyszedłem. Błąkam się niezdolny odczuwać znużenia, slajdy z pamięci szalonego rysownika cisną się przed oczy. Wyjątkowo dziwny komiks.
-Będzie masowy pobór do wojska? Mobilizacja rezerwistów? Bo wiecie- z powodu astmy mam kategorię D, ,,niezdolny do pełnienia służby w czasie pokoju". Mogę redagować broszury, prasę podziemną, w ostateczności być łącznościowcem. Bieganina z karabinem nie wchodzi w grę.
A tak w ogóle... kto zaczął? Niemiaszki napadli? O co ta wojna?
Edyta obrzuca mnie wyjątkowo szpetnym epitetem. Myśli że znowu się zgrywam. Niemożliwe przecież, bym był aż takim ignorantem!
-Fuźalejem- mówi siedzący na ławce Murzyn. Jego oczy przypominają żółtka zepsutych jajek. Spod dreadów gapią się dwa zbuki.
-Czy dziecko? Bejbi? Widziałeś?- Paweł -...ski próbuje zapytać ni w ząb nie znając angielskiego.
-I'm Fariationalist.
-Do you have ganja for sale? Marijuana?- nie wytrzymuję.
-...will be ... great war...
Mijamy syna Jamajki. Kuzyn Boba Marleya okazał się mało kontaktowy. Pewnie przyjechał na ubiegłotygodiowy festiwal reggae i ostro przesadziło mu się z używkami. Koledzy z zesołu ruszyli w dalszą trasę głosić ideę walki z Babilonem, jarać co popadnie i opiewać dawnego cesarza Etiopii, a on został w prowincjonalnym, obskurnym mieście. Lew Judy zagubiony na pustyni.
-Poratowałbym cię, brachu, ale sam nie mam kasy. Hiperinflacja zżarła- na odchodne pocieszam rastamana.
-...great war...
Traktorzysta przytomnieje, zaczyna wygłaszać rasistowskie tyrady. Polska ma być dla Polaków i żaden najezdny nie ma prawa się panoszyć, bo z tego kulti- multi tylko choroby tropikalne, wzrost przestępczości i zanikanie białej rasy się biorą.
Już-już zbiera się do wysłania wszystkich ciemnoskórych w kajdanach do Afryki gdy fuksjooka każe mu się zamknąć.
-Brak zasięgu.
-U mnie też.
-Co do chu...odwracam się słysząc jakiś łoskot. Zza pleców rastafarianina wynurza się... gryf. Ciemność wypluwa skrzydła, dziób, szponiaste łapy. Coś jak koci orzeł (sic!) biały, tylko wielkości małego samochodu i nie płaski. Wybrakowany egzemplarz, bo nie widzi biedaczysko w ciemnościach i lecąc przydzwonił w zaparkowanego seata.
-Szybko urósł...Zmienia się...- rzucam w stronę jednego z Piotrów.
Ten, z obłędem w oczach odskakuje jak oparzony. Wrzeszczy że to potwór i żeby się ratować. Próbuję go uspokoić, krzyczę, że prawie nigdy nie porywa, ale nie słucha, Murzyn również jest w szoku, gada głośno:
-Chciałbym spotkać grupę skinów z maczetami. Może nauczyliby mnie czegoś pożytecznego.
I zaczyna wyrywać sobie dready. Lwiogęby gryf kręci głową z niedowierzaniem. Wyje. Znaczy ne jest to dosłownie wycie, raczej muzyka cerkiewno- no nie wiem... prasłowiańsko- celtycka. Coś kojącego i nieznanego rodzi się w tym dżwięku, energia, zapach szałwi i kosmosu. O tak, to niezłe określenie. Kosmos pachnący szałwią i lawendą. Tylko kto by go zamieszkiwał? Jak wolne i przyjazne istoty żyłyby na wiecznych i bezkresnych łąkach? Jestem przebity błogością, niczym świetlistą włócznią potężnego boga z fantazjii aż moja wewnętrzna czerń na chwię zmienia się w szarość, przyblaka. Jakby do środka wlało się kilka litrów wybielacza i rozświetliło mnie. Wreszcie dostrzegam go- wiszącej na śmietniku reklamy algidy. Znacz y przy śmietniku. Siedem nieszczęść.
Jego rodzice- uradowani jakby wygrali z dziesięć tysięcy złotych (matka) albo beczkę samogonu (ojczujek, tfu) podbiegają i próbują wziąć w objęcia. Chrzanić tam gryfa, pazurzastego potwora który teraz co prawda zmienił się w zapiewajłę, ale nie wiadomo co będzie później. Takiemu nie ufać, podejrzany typ.
-Chodź tu, Eryk.. A myślałam że już...- lamentuje Joanna okraszając wypowiedź wszystkimi tymi wszystkimi ,,jezuńciu, olaboga, jezusiku".
-Spadajcie- odzywa się nagle mały. Tatusiek od siedmiu boleści wybucha bluzgami, zamierza się by uderzyć chłopca. Znojest tonowany przez Edytę.
-Jakie to śmieszne- mówi chłopiec, czym wprawia wszystkich w osłupienie. Chyba najbardziej matkę.
-Jakie to głupie- ciągnie.
-No co ty synku...
-Jakie to nieprawdziwe.
Wszyscy odstępują go na parę kroków. Gdzieś w oddali wybucha bombal albo butla gazowa.
-Wiesz, mały, muszę się z tobą zgodzić- mruczę.
- To się wymknęło spod kontroli, jakieś latające dachowce, ciągniki kosmiczne.... Już, normalnieć mi tu- ciągnę za brodę pana Ras Tafari.
-To tak? Nie idzie mi z najnowszą książką i wszystko się rozpada? Skleję i zagonię was z powrotem do mojej głowy. Będziecie harować na najnowszy tekst za miskę ryżu, ogryzać drzewa! Zrobię wam wczasy w półnokoreańskim stylu!
Patrzą jak na wariata.
Wtedy dochodzi do mnie-tak naprawdę dzieciak jest gnijącym ciałem mnicha- samobójcy, żołnierzem, który postradał hełm w którym prawdopodobnie wciąż. żyją drewniane muszki.
Żongluję rekwizytami. Przejedzie je traktor, gdy tylko zostanie postawiony na koła. Zły pan w koszuli z kratę to oczywiście Edyta.
A ja? Wykoślawiam miasto, SPOTWARNIAM je. Ot, jak widać czerrń przezarła mnie na wylot, zmieniła w półślepe zombie. Powoli staję się pustym hełmem. Jakiś bezdomny będzie do niego żebrać. Kap! Schnięcie to straszna choroba.
-Patrz- mówię - nabierasz mojej czerni.
-Co?
-Nic. Czujesz ten kwaśny swąd? Masz tyle mocy, że mogłabyś podpalić budynek Sejmu, obalać dyktatorów, wejść na plecy świata i strzelić go w pysk.
- O czym ty mówisz? Chyba jednak powinieneś wziąć urlop.
I zostawiam Edytę napełniającą się wyjątkowym rodzajem jadu. Niech niesie go, truje kolejnych facetów. Próbuję nie słyszeć jej wrzasku. Przed takim ślepym zaułkiem, obok zejścia w Padewskiego zwabiłem kawałkiem kiełbasy i skręciłem kark półdzikiemu kotu.
Zawsze tak należy robić.