16 czerwca 2017
Trębacz z ulicy Półwiejskiej
Pojadłem pizzy i popiłem kasztelanem na Półwiejskiej naprzeciwko Starego Browaru. Trębacz stojący opodal, wysoko gra. Do nieba. Do nieba skierował czaszę trąbki, czy jak też się nazywa ta część instrumentu dętego, z której rozchodzi się dźwięk? Dowiem się tego. Ta nieuchwytna chwila szarej godziny; nie godzina lecz chwila właśnie. Chciałem kelnerce, która uczynna była, dać napiwek, ale w monetach miałem tylko dziesięcio- i dwudziestogroszówki. Nie będę pretensjonalny i nie poproszę, żeby z banknotu odliczyła napiwek i wydała resztę. (Należność za pizzę i piwo zapłaciłem przy kasie). Dopijałem ciecz pisarską. Po mojej lewej stronie, przy połączonych stolikach, bawiła się grupka Ukraińców; w mieszanym towarzystwie. Śmiali się, opowiadali dowcipy. To właśnie jest życie! Udowadniali sobie. Z przyjaciółmi w niedzielny pod wieczór siedzieć przy pizzy i piwie na powietrzu, na głównym deptaku nowoczesnego miasta! Ucieszyć się spotkaniem; zamówić jedzenie, zapłacić pieniędzmi zarobionymi uczciwą pracą. Po prawej stronie, przy pojedynczym stoliku, siedzą: mężczyzna w wieku wczesnoemerytalnym, kobieta odwrócona do mnie tyłem i chłopczyk; blondynek z bejsbolową czapką założoną daszkiem do tyłu. Cicho, rodzinnie rozmawiają. Na moje ucho, wyczulone bardziej na tembr i emocje, niż na fonetykę i artykulację, rozmawiają chyba w języku duńskim. Grzecznie pomagają kelnerce zebrać deseczki, na których spożywali pizzę. Kelnerka zabierając deseczki mówi po angielsku: Tak będzie przyjemniej. Goście (z Danii?) dziękują uśmiechem. Kobieta odwrócona tyłem do mnie, być może jest Polką. Dopatruję się w chłopczyku rysów podobnych do rysów mężczyzny w wieku wczesnoemerytalnym. Razem w trójkę, w niedzielny pod wieczór, zjeść pizzę na powietrzu na głównym deptaku ładnego miasta jest przyjemnie, pewnie myślą. Dobre życie. Ulica Półwiejska nie jest wytyczona wschód-zachód, lecz północ-południe. Odwieczny podział nie biegnie wschód-zachód lecz północ-południe, a pośrodku jest pizza. I piwo kasztelan. Walą mi się do głowy tandetne myśli, i w tym momencie podziękujcie mi, że ich nie zapisuję. Trębacz zwija interes; wyjmuje z futerału monety i układa w słupki jak kasjer do zrulowania. Oddzielnie dziesięcio-, oddzielnie dwudziestogroszówki... Podejdę i pozwolę, żeby ze śródręcza i z palców powoli zsunęły się do jego futerału moje drobiazgi... Jeśli będzie sympatyczny, dam banknot.
̶ Dobry dzień dziś był? ̶ zapytałem i pozwoliłem, żeby monetki zsunęły się po mojej dłoni. Trębacz, jak cudzoziemiec, mimiką dał mi do zrozumienia, żebym powtórzył jeszcze raz wyraźniej i wolniej. Zapytałem jeszcze raz: wyraźniej, wolniej i nieco głośniej. Trębacz ze wschodnim (białoruskim? ukraińskim?) akcentem łagodnie odpowiedział:
̶ Z powodu zmartwychwstania Pana Jezusa Chrystusa, każdy dzień jest dobry.
Wracając pieszo do domu przez parki, myślałem o Trębaczu z Samarkandy i o trębaczu z ulicy Półwiejskiej, który delikatnie wykazał błąd logiczny zawarty w moim pytaniu. O swobodzie i pewności, z jaką to powiedział.