supełek.z.mgnień, 15 stycznia 2016
Wokół domu umierają słoneczniki. Ich ziarna wyrównują taflę jeziora,
wygrzebując krety rozsypujące plastikowe zamki. Nitki miodu
na spierzchniętym progu. Między brzegami tapczanu, stara kobieta
grzebie laską w żywicy chmur, aż sznury prania przylegają do dłoni setkami
żylastych cykad. Okna nie odbijają kolorów, zupełnie jak purchawki.
Dotkniesz, i zaczyna się życie.
z cyklu: przewidziane
supełek.z.mgnień, 13 stycznia 2016
Z łopianu wyrastają skrzydła lipy, gdzie po garbatej gałęzi toczy się
kos z nadgryzionym gardłem. Ta blizna, wpuszcza go do sadu,
aż rozkołysane plastry miodu roją się od paciorków. Budzą mlecznobiałe
dzieci przerośnięte źdźbłami. My wiemy, że pajęczyny przylepiają głosy
do warg, tak drobno, jak gdybyśmy przegadywali śmierć.
Przykrywali chustą, żeby nie natrzęsło robaków.
z cyklu: przewidziane
supełek.z.mgnień, 9 stycznia 2016
twoje dłonie mogą przydać się do fotografii
a mogą nie przydać się w ogóle niby tutejsi ludzie
milczą aż do wydartych kępek włosów
cały ten ból w splocie słonecznym rozbierają
jak poranne gazety — ulice — istnieją dla dźwięku
warto omijać skrzypienie rowerów niczym stare
dziwki nadzwyczaj dużo uwagi poświęcam
wymazując słowa z samobójczych wierszy
supełek.z.mgnień, 5 stycznia 2016
Dzięki ograniczonej ilości czasu, Lucyna wykorzystuje
ciało — przemyślane w każdym geście — wypieszczone
palce żółkną od tytoniu. Wśród ścian z niskim sufitem
zmysłowo traktuje rozpięty fartuch, staje się słyszalna
jak na filmie, nic nie waży. Za daleko od siebie, spogląda na dziecko
zbierając maleńkie kadry jego oczu, jednak fakt ich przywołania,
pustoszeje w niej niczym twarze z drewna, w domu matki.
Nie ma jeszcze dotyku, moja dziwna dziewczynko. Piegi rozsypane
niby rude guziki na wiejskim cmentarzu. Słowa, czyniące cuda
w swoim imieniu.
z cyklu: o wychodzeniu na swoje
supełek.z.mgnień, 3 stycznia 2016
Chłopiec podaje Lucynie zimną dłoń. Taka mogłaby być
miłość wywołana jednym ruchem, brunatne trawy
naciągnięte na ziemię.
W falach zasłon niewiele zostaje z końca grudnia, z dziecięcego
świata. Odchodzący ludzie jak origami, nie poruszają
się w środku. I, ku rozczarowaniu, upłynie mnóstwo szarosinych
śladów zwierząt, nim Lucyna zdoła odnaleźć siebie. Półpłynna
firana lewituje za nią jak welon. Syn
użycza jej głosu. Wtedy rodzi się w samym spojrzeniu
jak zachody, które omijają dom.
z cyklu: o wychodzeniu na swoje
supełek.z.mgnień, 3 stycznia 2016
Lucyna stoi przed kuchennym oknem, twarzą w twarz z drugą
stroną stodoły, w której nasiało się pełno mleczy. Przykłada dłonie
do niewidocznych ran, jakby odpowiadała
za rozkwit jabłoni w wysuszonym chruście, albo popiół w kałuży
spierzchniętych chmur. Mówi, że marzy jej się łóżko dla dziecka.
Gobelin z drzewa, na którym stara para wyryła karawan. Ślady
— chłodne jak spody liści, zanim dom ulegnie śniegowi.
z cyklu: o wychodzeniu na swoje
supełek.z.mgnień, 21 grudnia 2015
W Londynie, którego nie rozumiem, dobre jest
dokarmianie ludzi, wymyślanie języków. Pomiędzy
ulicami, teatralni statyści zasypiają nie szukając
bram. W chmurach gołębi, deszcz wymazuje miasto
— jakbym najpierw o tym napisała,
a później przeżyła.
supełek.z.mgnień, 18 grudnia 2015
[cień I (dotykać wilgotnej kory drzew)
Dobrze mi tam, jak wtedy, kiedy stara sąsiadka przyniosła pierzynę,
pod którą ciągle chciałam leżeć, a wcześniej mówiła, że wyciągnie pod nią nogi.
Zimą gdy poszłam przez pola, pod koniec wsi, ktoś dał mi kawałek chleba,
a pachniał tak, jakby sam był chlebem, pomyślałam: zabrać ten zapach,
którego nie strząśniesz w biegu. Jednak trwał tyle, co deszcz ziaren owsa przed
poświęceniem pól, lub przyozdobienie Maryi plecionkami z zeszłorocznej bibuły.
(Może nawet był samym znieruchomieniem w zapatrzeniu).
cień II (zapocone okna)
Już nie spotyka ludzi, tylko ptaki. Wylatują przez dziurawe zasłony, tracą dzioby,
zużywając skrzydła, kształty. Zbite w jeden wir, łączą się, rwą, istniejąc nadal,
chociaż trudno je nazwać. Niewyrażone nic nie znaczą. A może zbyt wiele,
jak rodziny żyjące na tle fototapet. O nic nie pytają bóstw, Jezusa,
żeby gwałtownie nie nabierać powietrza, sceny widzenia mają w sobie.
Nawet kulki naftaliny. Zimno z wywieszonych pościeli. (Pióra ze sroczego brzucha
w ogrodzie dzieją się, jak płatki kwiatów sypane w Boże Ciało. To dziwne,
że nie rozwlekły go koty. Noc. Deszcz).
z cyklu: z bliska już jej nie było
supełek.z.mgnień, 14 grudnia 2015
Patrzę na drożdżowe palce obszywające stary koc
(czułość podczas zwijania nici, jakby trzymał niemowlę,
zdejmując śmietanę z mleka) po raz kolejny,
zmieniam gust. W szafie modlitewnik, lisi pysk na podłodze,
chociaż ich już nie ma: obrazki na ścianach, niby ludzie (matka
w sukience po kimś) przy kuchennym stole — a do niego
dobudowany dom, i święci
składający wizyty. Odwracają uwagę piętką chleba, jajkiem
rozbełtanym w wodzie. Dziadek śni babkę coraz szybciej.
Najpobożniej mydli pędzel do golenia.
z cyklu: dla nas
supełek.z.mgnień, 8 grudnia 2015
Pies który wybiegł z lasu, nie jest nasz, jakby sam
sobą zdziwiony (tak czasami wyglądają oczy matek,
rysowane przez dzieci), żeby dotrzeć na tamten brzeg
kładę się w gnijącej trawie, słucham: w(g)łosy, powstałe
z oddechu. Drzewo wyostrza się, niby pijak śpiewający
w bezprzedziałowym, by zmętnieć, odwraca uwagę
białą laską — i rozmyślałam tę myśl aż do końca. Czar
pryska, jak niepotrzebna Madonna, zaschnięte pędzle
przepełnione pyłem. Wymyślam
skrzeczącą wronę, dziecko upychające kawałki
bułek w kieszenie prochowca. (Słowa, które zbyt długo
na siebie czekały).
z cyklu: studium przypadku
Regulamin | Polityka prywatności
Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.