5 lipca 2010
Z prywatnego dziennika
Przyszedł do mnie jeszcze przed południem. W sumie nie tak się
umawialiśmy, ale przyniósł co trzeba. Odetchnąłem z ulgą. Od wczoraj
nic innego dla mnie nie istniało - tak jakby świat zamknął się i
zatrzasnął drzwi. Siedziałem więc pod kluczem. Nic dziwnego, że
uśmiechnąłem się szeroko słysząc, jak ktoś przekręca zamek. Błogi
odgłos skrzypiących drzwi zapowiadał coś mistycznego. Mój cudowny
rycerz na lśniącym rumaku - metr osiemdziesiąt, rozpuszczone włosy,
ciemne okulary na czole a w ręce walizka. Milczący jeździec apokalipsy.
Podaje mi tłustą rękę, ściskam ją. Siada na fotelu. Rozglądając się
uważnie po pokoju, tak jakby próbował zapamiętać dobrze wszystkie
szczegóły, powoli zaczyna otwierać walizkę. Obserwuję go niczym
dziecko. Bobas, który zaraz otrzyma od wujka, którego prawdopodobnie
nigdy już nie zobaczy wymarzoną zabawkę. Milczenie zdaje się potęgować
podniecenie. Gołębie na parapecie zaglądają do pokoju, za oknem
delikatnie pada deszcz. W tym momencie mogłoby padać wiecznie. To
wszystko dzieje się za szybko. Walizka - pocztówka - drzwi.
Przyszedł więc do mnie przed południem. Mój listonosz. Doręczyciel
przesyłek wszelakich. Hermes w garniturze z walizką wypchaną listami.
Kurier, któremu wcześniej zapłacono - szybki, milczący, profesjonalny.
Odpalam więc papierosa, chowam paczkę do szuflady biurka i otwieram
kopertę. Wyjmuję tandetną pocztówkę podpisaną "Pozdrawiam i zapraszam".
Wypuszczając dym nosem uśmiecham się sam do siebie. Listonosz zadbał o
to by znaczki były najlepszej jakości. Poznaję więc bez trudu twarz
uśmiechającą się do mnie z koperty. Wiem, że z tą pięknością zatańczę
zaraz na stole szaleńczego kankana. Jeszcze tylko kilka szczegółów i
można rozpoczynać przedstawienie. Kładę się więc na łóżku ....
i
sam już nie wiem czy leżę na nim 5 czy 50 minut. Sam już nie wiem, czy
łóżko leży na mnie czy ja na nim, czy może leżymy razem gdzieś w
przestrzeni. I być może nawet sam Bóg leży nago między nami - mną, a
łóżkiem. I powiększają się okna. Ciemność skapuje na parapet. Otwierają
się okna. Podpływam do nich na wodnym materacu i ku swojemu zdziwieniu
dryfuję ponad magazynami. Machają do mnie ludzie i uśmiechają się. Ci
którzy jadą samochodami zatrzymują się i krzyczą coś w moją stronę.
Skaczę z materaca i ląduję na najwyższym z budynków. Słońce też do mnie
macha. Ja pierdolę - myślę i nagle miliony ludzkich głosów powtarzają
to za mną. JA PIERDOLĘ niesie się soczyście ponad miastem. Śmieję się
coraz głośniej widząc jak usta ludzi, którzy nagle zastygli bez ruchu
wykrzywiają się i układają w śmieszne miny. Robię krok do przodu, a oni
czynią to samo. Podskakuję - oni też. Kładę się więc na dachu i turlam
w dół po stromej powierzchni. Śmiejąc się jak dziecko spadam.
w
pustkę. Przyjdzie więc do mnie przed południem. Zdołam do tego czasu
podnieść się spod łóżka, przespać, umyć. Jest 16. Muszę jeszcze napisać
coś mądrego na koniec, jako morał. Nie lubię pisać. Muszę zapalić,
potem iść przed siebie miastem do domu oddanej kobiety. Z bólem głowy
na plechach, jak krzyżem. Pierwszy raz już upadłem. Czekam na
ukrzyżowanie.