Paweł Kołodziejski, 10 september 2010
Opustoszało miasto od kiedy cię nie ma
odleciałaś na południe
czy może wraz ze strumieniami
pniesz się w górę mapy
tam gdzie błękitna przestrzeń
sklepia się nad lądem
chodzę wzdłuż ulic jak wzdłuż ciała
opuszczone ręce jak opuszczony dom
ścielą się liście gazet
wydarzenia biec przestały
w zasadzie mogę zrobić co tylko zechcę
wszystko teraz do mnie należy
witryny i place pałace zaułki
składy wina i składy zamiennych części
jednak coś się zacięło w mechanizmie zegara
skaleczyło przypadkiem przy krojeniu chleba
więc choć moje nie cieszy
chociaż mogę to nie chcę
czekam wiosny wychodzę na zamkową wieżę
wypatrując czy wracasz z oddali
w to że wrócisz gorąco wierzę
Paweł Kołodziejski, 3 september 2010
Chodzę po pokoju, czytam, przyglądam się pomarszczonej
skórce jabłka leżącego na stole. Gdzieś w górze przetaczają się
chmury z podwieszonymi zasobnikami pierwszego śniegu.
Już liście oddały się ziemi.
Piszę listy do przyjaciół jako dowód, że jeszcze jestem
i zastanawiam się komu z nas to bardziej potrzebne. Blok
naprzeciw podgląda mnie dziesiątkami okien a jego anteny
wyłapują ptasie plotki. Pies zamarł na moment.
Jego sierść, jego oczy stają się brunatne podobne liściom.
I jak liście tej jesieni oddadzą się ziemi.
Paweł Kołodziejski, 22 august 2010
dopijałem kawę stojąc przy kuchennym oknie
z którego widać jak pomiędzy trawami łąk
płynie wolno dżdżownica osobowego do Sandomierza
podczas kiedy jej ogon z czerwonymi ślepkami
pukał w most na Kamiennej
reszta zaszyta była już w leśnym wzgórzu
lecz piesek mojej wyobraźni prowadził ją dalej
do przystanku Brody gdzie bród na rzece dawno zarósł
a potem zgodnie z biegiem
z prądem
z rozkładem liści
ptaków drzew i pofabrycznych szkieletów
wciąż na południowy wschód
aż do łagodnych stoków Gór Pieprzowych
aż do leniwego nurtu który kiedyś był granicą
Paweł Kołodziejski, 21 august 2010
stare kobiety już od rana
przesiadują u Świętej Trójcy
podtrzymując równowagę świata
paciorkami różańca
zegar szóstą bije
anteny nasłuchują wieści
z większego świata
wody płodowe puszcza
skuta lodem rzeka
Matka Boska patrzy
patrzy marszałek Piłsudski
czekają aż zza jeleniowskiego pasma
wzejdzie wielka kromka światła
i znowu nastanie łaska
Paweł Kołodziejski, 21 august 2010
kiedy to miasto było jeszcze drewniane
i całe mieściło się w oku
pachniały lasy a niepozorne rzeczki
popychały młyńskie koła
palec kościelnej wieży był jak kciuk dziecka
ale już wtedy uparcie wskazywał gwiazdy
kiedy to miasto było jeszcze drewniane
jego mieszkańcy zasypiali łatwiej
choć sny ich były równie ciężkie jak nasze
Paweł Kołodziejski, 20 august 2010
Jest jak maleńka rzeka
wijący się potok
po zejściu z łagodnego stoku
wody już dawno odeszły
stąpasz teraz po suchym dnie
z którego wystają zdarte zęby kamieni
zwane nie wiedzieć czemu
kocimi łbami
pomiędzy nimi błyszczące blaszki
wódczanych nakrętek
jak monety wrzucone przed laty
w wartki nurt
Jesteś tu jedynym wędrowcem
zbiegasz ostrożnie po linii
łączącej duży i mały Rynek
po prawej ręce masz spękane dłonie
lichych kamienic
po lewej płotek równie lichy
za którym dziko panoszy się zieleń
Jest cicho i gorąco
czuć trawy i mocz
lecz wystarczy przystanąć na moment
aby pod słonecznym dachem
usłyszeć plaskanie bosych stóp
i miarowy rytm wybijany żołnierskim butem
Paweł Kołodziejski, 20 august 2010
chłodem ciągnie od gór
marszczy się skóra rzeki
wychodzę na balkon płytowca
ten żałosny skrawek
własnej przestrzeni
siła zmrużonych powiek
wolno roztapia miasto
drży wieczór w mokrym obrazie
z przeciwległego wzgórza
prosto z dachów Wanacji
wiatr czyjś szept przygonił
Paweł Kołodziejski, 20 august 2010
lato trzyma mnie jeszcze
w słabnącym uścisku
jego śmiech na parkanach
ciepły choć już płytki oddech
w załomie muru
osa szuka ratunku
dłoń gładzi skroń
na której zakwitły
pierwsze złote liście
Paweł Kołodziejski, 14 august 2010
wzdycha do mansard
szczytów i wież
chociaż nie wierzy
w odmianę swojego losu
chciałby uprawiać
styl wysoki
ale pod nosem ma śmietnik
i codzienne wrzaski
przed depresją
chroni go myśl o piwnicach
Paweł Kołodziejski, 13 august 2010
młyńskie koła w ciszy wymodliły spadek wód
i świat na nowo ruszył z posad
sosny pokryły samotną wydmę
i począł się las
pęczniały trawy kwiaty i zioła
jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki
zaczęło kurczyć się miasto ustępując z kolejnych ulic i placów
kryształki domów rozpuszczały się niczym bryłki soli
miasto oddawało zieleni to co niegdyś wydarło ciosami siekier
i buldożerów
na końcu pozostała zeń tylko łupina orzecha
zdrewniała laska
kawałek zmarszczonej kory
młyńskie koła obracały rzekę wbrew porom roku
wbrew jej przyrodzonemu biegowi
wymodliły w ciszy przybór podskórnych wód