Pi., 1 july 2010
kiedy byłem małym chłopcem, moi koledzy z tej samej
szkoły podstawowej numer dziewięć imienia Iwaszkiewicza,
marzyli by w mig dorosnąć i zostać strażakami,
milicjantami z drogówki, pilotami śmigłowców, ostatecznie
rajdowymi mistrzami kierownicy. w porównaniu z ich
pragnieniami po bożemu, moje plany były cokolwiek
zboczone. chciałem zostać Markiem Niedźwieckim. tym z radia
numer trzy, które tak śpiewnie zapraszało prosto w ucho.
ukształtowałem sobie więc wyższy gust, wcisnąłem głos
w czarowny tembr z przepony, (ech, ileż razy roztapiał on
dziewczęce lędźwie...) doczekałem się wzorcowych siwych
skroni, i nawet byłem w radiu. gościnnie. częściowo coś
się udało, ale niedosyt pozostał do dziś. pokrętne moje
pyrrusowe szczęście... cóż, marzenia nie po to są, by były
spełnione. marzenia po to są by były.
Pi., 29 june 2010
owładnięty konformistyczną potrzebą
wydałem:
tomik rachitycznej poezji,
córkę za pierwszego lepszego,
przyjaciela w ramach rewanżu
bo kiedyś skurwiel wydał mnie,
opinię żywcem zerżniętą z poprzednika,
oraz kolację i zaprosiłem trzynastu.
potem tamtej pochmurnej nocy,
nim kur zapiał trzykrotnym wyrokiem,
najpierw wydałem siepaczom
dokładny adres Oliwnego Ogrodu
(ucieszyli się),
następnie sprytne oświadczenie,
że to nie ja lecz jakiś Judasz
(ucieszyli się inni),
a na koniec resztę ze stu srebrników
w odpowiednio ubabrane ręce
(wydało mi się, że cieszą się wszyscy).
wreszcie doświadczony już
w żmudnym procesie wydawania,
postanowiłem wydać siebie.
głęboko ciętym drukiem
na nagrobnej płycie.
okazałem się bestsellerem.
Pi., 28 june 2010
nienawidzę obcej grawitacji zagnieżdżonej
w brudnobiałym laboratoryjnym fartuchu
w perfidnym archipelagu wysp Castorama
w misterium babińca przy półsłodkiej amforze
w tysiącu i jednym niegodnych drobiazgach
zdolnych z taką łatwością odginać orbity
twoją od mojej
odmierzam zatem samotnie gorzkie zaćmienia
brnę w słoneczne wiatry pozbawione ciebie
dotykam dotyków powtarzam zapamiętane szepty
mrugam ku bladym mirażom na wszelki wypadek
chucham na powierzchnię lustra przed którym
przymierzałaś rano kolejne wersje zewnętrzne
aż do skutku
tak cierpliwie zaklinam kosmiczne meandry
że jednak wracasz - nic w tym nadzwyczajnego
port zazdrosnych myśli przyciąga najpełniej
jestem Orfeuszem któremu słoń nadepnął na ucho
więc zamiast liry mogę tylko zacisnąć kciuki
i wierzyć że każdy dźwięk dzwonka będzie fanfarą
za wyczekanie
Pi., 27 june 2010
właśnie rzuciłam. dwa słowa nasycone miętą,
między górną a dolną szminką, nie pochylą się
nad iluzją, że kiedykolwiek coś zaczynałaś.
ja cię znam. tak długo pływasz po powierzchni
lżejsza od grzechu, że nagięłaś rzeczywistość.
w stos. już się nie dziwię gdy dłonie nam drżą
nad popielniczką. kiepuję barwy, weneckie maski,
perły rzucone przed wczesnych świętych, onomatopeje,
a ty nawet berbeluchę zamienisz w dziewiczy absynt
wyliczonym na efekt kolorem źrenic. twój blask
wciąż jak umiłowana rudość nieskalany zwątpieniem.
ty milcz. ja już wierzę od pierwszego pocałunku.
Pi., 26 june 2010
wianuszek spędzonych jak na sprzedaż dziewic
nicniedajek siedzi, leży albo stoi gdzie popadnie.
co druga wymownie żuje gumę, a wzrok jej zmącony
pieści figlarnie ogorzałe lico guru. och, guru przyjechał
z dalekiego żelem i betonem płynącego miasta,
tak dalekiego od tutejszej świetlicy, że wystarczy
by wymienił pierwszą literę, a wylewituje się
wzdech zachwytu i zazdrości na orbitę żarówki.
dziewice słuchają
a serduszka im terkocą
z oszołomienia lecz
czasem któraś odważniejsza mamrotnie o niepełnoletnim
wstydzie, ale chętniej o nieporadnym ekshibicjoniźmie,
któremu w jawnym podnieceniu musi się poddać gdy na swym
sztambuchowym łonie opisuje pierwszą miesiączkę. Mistrz
słucha, niby uważnie, skupiony w sobie solidnie, lecz
tak naprawdę myśl Mistrza błądzi nieskromną chucią
w ich wnętrzach lubieżnych wilgnych i pokornych.
dziewice słuchają
a łechtaczki im terkocą
z oszołomienia lecz
ni jęk żaden ich gardeł nie splami, gdy batuta
recytującego maestro w szczególnie zamaszystym
podkreślaczu potrąci bladozimną przeźroczystość
musztardówki z kawą instant Calypso a struga
brudnobrązowej brei zgwałci kaligrafię czyjejś intymności.
o pardą, o pardą. zachowa się idol jak nieudol gdy nitką śliny
będzie obmacywał tę zbrukaną poetycką wirdżinity, ale wcale
mu nie będzie pardą. przeciwnie. będzie mu śpieszno
by nabazgrać niechlujne haiku na skórze lolitki
spermą od wewnątrz. póki starczy viagry.
Pi., 24 june 2010
mała czekoladka pobłogosławiona miętą,
wciśnięta w stygnącą dolinę poduszki,
przywołuje twoje niedopowiedziane aluzje
o obietnicach, że już jutro chcesz więcej
przebudzeń księżniczkowych, jak w bajkach
których ukradkiem nigdy nie polubiłem.
gdy ty jeszcze marzysz w echach półsnu,
a palce spuszczone z łańcuszka woli
błąkają się po wyziębionym prześcieradle
w poszukiwaniu ulubionego rozpulsowania,
ja myślę już wyłącznie o innej gorączce -
świeżym cappuccino z zabójczą ilością smoka
więc nie śpiesz się dzisiaj w ostry świat,
i niechaj bose stopy poskrzypią podłogą.
niech wychwalone będą gorące ręczniki,
a kiedy opuści cię szlafrok lub rzęska,
pozostaw mi chociaż zapach tej mięty,
gdy umkniesz czerwonymi pantofelkami
w nagi lutowy dzień trzaskając domem.
Pi., 23 june 2010
duża litera.
tu jest sporo za sporo, ale takie mam "teraz".
czas plucia
seriami wybuchowych spółgłosek
aż po trzeciorząd.
małe konkretne znaczki.
bodaj półtora roku temu
nie przypuszczałem,
że napiszę cokolwiek jeszcze poza myślnikiem,
pod którym zbunkrował się minus.
pusta linia na wydech.
dziś jedni mnie głaszczą, inni zgrzytają o ząb,
ja piszę
z własnego ugniecionego punktu widzenia.
nieładnie.
epitet dla podręcznej pamięci. ważne.
najlepiej bez odrywania się od znajomej skóry,
bo gubię całą poezję na zewnątrz.
ostro zakorzeniona kropka.
Pi., 20 june 2010
I. moje.
ja się nie zgadzam, żeby mi znowu obłaziło
liszajem. w cywilizowany kontredans spaceru
już nie da się przejść przez łysiejącą zieloność
parku. nie wspomnę o historii, do której
zmierzasz drobnymi sekundami co krok,
ty miasto moje. tyle obietnic na kolanach
składał reżyser Rosa, machając wizjami
a potem przegonił ufarbowanych obżartuchów
przez dworzec, tam i z powrotem i tyle
go widzieliśmy. między szczelnym Wrocławiem
a Zieloną Górą, czarna anonimowa kropka
nad wyblakłą linią falistą. dumny jestem.
II. twoje.
masz własnych dresiarzy ze sztucznym gniewem
dyndającym u szyj i własnych świętych proroków
oni tydzień w tydzień wydzierają twoje imię
na ceglanych notatnikach. masz mnogość spóźnień
w zmianach miejscowego planu ugaszenia biedy.
odludne przestrzenie. są wciąż jeszcze takie,
które omijam mową, myślą, uczynkiem i ryzykiem. już
zaniedbane. niezaprzeczalnie masz wieczną szansę
miasto ty moje by jedna z tysiąca białych nocy
znaczyła więcej niż nagi świetlny miecz wbity
w chmurne podbrzusze niebios. nie krwawisz
zbędną pamięcią po bezmyślnych. dumne jesteś.
III. czyjeś.
starcy drwią z majtek rozciągniętych nad burą rzeką
w most. szukają śladów odciśniętych w znanym bruku,
jak w kurzu, a sami rozrzucają po membranach szyb
szczek obcego języka. sfora. przyciągani zewsząd,
na ten nadal okaleczony wyrwanymi kondygnacjami
rynek, jakby w wyrośniętych z zasypanych piwnic
brzozach rozpoznawali szczenieckość. to tutaj.
przystają przed ścianą skaleczoną rykoszetem
i z werwą strzelają znowu. pluton egzekucyjny
fotograficznych migawek miele ciszę ku uciesze
bezzębnej pamięci. dźgają gdziekolwiek paluchami,
a to nie są łaskotki, moje ty miasto. są dumni.
Pi., 18 june 2010
nie opłacam abonamentu
w formie konformistycznego protestu.
w telewizji nic ciekawego.
moja żona opłaca.
w formie zdecydowanego protestu
przeciw mojemu protestowi.
w tej różnicy zdań
zachowujemy
podziwu godną konsekwencję
i powtarzalność
od lat.
rządy zmieniają się szybciej
niż pory roku.
dostęp do pilota jest reglamentowany
uczciwie.
naruszenie równowagi
mogłoby
wywołać wojnę domową,
głód, uporczywą samotność nocy
i działania niehonorowane konwencją genewską
jesteśmy małżeństwem rozumnym
więc
wynegocjowanie kompromisu
na dobre nie wyszło nam
na złe.
rozumiesz.
ojciec mateusz też musi mieć
by być.