Yaro, 17 listopada 2024
bliżej piekła
czym tak naprawdę jest otchłań
czy wszystko wygląda inaczej
wybaczcie bo się rozpłaczę
każdy przeżyty dzień
żaden z tych dni nie jest dniem
wyrażam zgodę na świat
bez barw nienawiści i obłudy
Jezus poniósł największą ofiarę
umęczony zabity przez Żydów
nie będzie więcej ofiar za grzech
idź i nie grzeszy więcej -powiedział
miej miłość
do bliźniego do wrogów
i wstąpił do nieba
wybacz sobie i innym
świat nie zrozumie ciebie
wojny wokół głód
pragnienia chorej wyobraźni
ludzie zepsuci jak ziarna zbóż
nie krzywdź małych niewinnych
walka toczy się w półcieniu
między ciałem a duszą
mówisz to siedząc głęboko
w fotelu przy rozgrzanym kominku
w ręku whisky w ustach z papierosem
w telewizji na każdym
kolejnym programie krew
niedługo nastąpi ten dzień
obudzimy się jak we śnie
i nie będzie to film
o zgrozo
Marek Gajowniczek, 17 listopada 2024
Moje Szczęście poszło spać
i wstać szybko nie zamierza.
Trzeba żalom spokój dać.
Opiece boskiej powierzać.
.
Nie trzeba się obok kłaść.
Wystarczy myślą otulać
i w dobrej nadziei trwać,
choćby w ostatnich koszulach.
.
Wykorzystać resztkę czasu
na radosnych chwil wspomnienia
bez kaprysów i grymasów
na to to, co się wokół zmienia.
.
Chociaż trudno akceptować
niewyobrażalne treści -
szczęście wieńcami pochować.
Człowiek śni, a Dusza nie śpi!
,
Często pragnie twej bliskości
i ciepłej twych słów pieszczoty,
zapamiętanej czułości.
Wierszyk ten jest dla Niej ... o tym.
sam53, 16 listopada 2024
pięknie jak w maju - czyżby wiosna
w marzeniach gonię myśl o tobie
twój cień w promieniach słońca został
teraz z księżycem w noc gdzieś pobiegł
wspominam chwile z pocałunkiem
ach całuj jeszcze całuj mocniej
chcę czuć twe usta - zanim usnę
zanim pójdziemy witać wiosnę
jeszcze cię nocą ukołyszę
jak w maju w kwiatach przy księżycu
wonią konwalii w wiersz się wpiszę
ach całuj jeszcze kochaj przytul
w bukiecie marzeń - zanim usnę
i w snach gdy zbudzisz mnie nad ranem
jak w maju w kwiatach - nawet później
naszym jesiennym zakochaniem
Yaro, 16 listopada 2024
ubierasz się ładnie lecz nie dla mnie,
w życiu są sytuacje napięte i czasem pełne spokoju,
chodzę po galerii widzę dziki tłum, czekający na okazje,
jesteś tak bardzo obca w telefonie inny dźwięk,
zmieniłaś kolor włosów , malujesz się inaczej,
staram się być lepszym mężem,
lecz to za mało szukasz szczęścia ,
odnajdujesz na jakiś czas, zapominasz o mnie,
niech będzie dobrze choć na chwilę na dłużej,
pójdę sobie drogą, odnajdę spokój, odnajdę prawdę,
świat nie jest taki zły tylko łzy są słone gdy pada deszcz,
odchodzę na zawsze tak jak chcesz wedle życzenia.
violetta, 16 listopada 2024
napawać się sobą w bukiecie
gdy nas nazbierasz do wazy
baśniowy klimat z dziką różą
rosnę jak chryzantema
hipnotyzująca blaskiem
małych świąt elfów
sam53, 15 listopada 2024
zapamiętam dzień kiedy wysypię się
przed oczy wypłukanym przez życie piaskiem
zapamiętam uśmiech zdjęty z twoich ust
zawieszoną kawę trzy razy wypitą w barze na rogu
i zachód słońca jak wczorajsze echo
zapamiętam słowa nieudolnie wpisane w wiersz
które pojmie nawet menel
nie każdy kot wywieziony do lasu chce wracać do domu
zastawiłaś mnie w przeszłości
nie umiem chodzić po kocich łbach
doremi, 15 listopada 2024
bądź słodyczą i radością
z buzią wiecznie uśmiechniętą
u stóp swoich cały świat miej
jakby co dzień było święto
pełna entuzjazmu życia
z mocą ignoruj bariery
nic tak przecież nie rozbraja
jak energia uśmiech szczery
i wiesz co powiem ci łobuzie
kiedy z dnia na dzień rozkwitasz ?
wiem że trudno Cię ujarzmić
bo silna z ciebie kobita
Yaro, 14 listopada 2024
idziesz drogą piaszczystą
trawy łaskoczą stopy
piasek miedzy palcami
pamięć i wspomnienia
zapisane w kamieniach
w bursztynie złota łza
w sadach i lasach brakuje
mi ciepła twojego głosu
nasłuchuję
czekam na dotyk
pieszczoty
doprowadzają do ochoty
by żyć i życie dać
przyjdź wraz z nocą
opuść zasłony
chmury zasłaniają
błękit nieba
bądź tą jedyną
która kocha
która czuwa
czeka na męża
Arsis, 14 listopada 2024
Widzisz? Spójrz.. Na mnie. Albo na pustkę za mną, obok, tuż przy mnie. Albo najdalej…
Spójrz w głąb niczego. W mrok. W noc. W westchnienia zimne i ciężkie…
Posłuchaj jak przytula się do mnie cisza.
Wsłuchaj się
w to swoje okrutne milczenie.
To jest tutaj. I jest nie tutaj.
W odmętach jakieś szelesty. Za oknem deszcz. Wiatr kołysze gałęziami…
Szelesty uschniętych liści. Złotych, rdzawych… Liści umarłych.
Szorujących po asfalcie ulicy, po chodnikowych płytach. Po trotuarze…
Wiesz, nie ma tu ciebie.
I nigdy nie było.
Za oknami wiatr.
Odbija się i huczy kawalkada skłębionych chmur,
co snują się. Idą gęsiego.
Ten wiatr. Ten oto wiatr. I deszcz.
Wiesz, w tym zimnie.
W tym chłodzie
przytkniętych
do twarzy dłoni.
W tym szumie
płynącej w uszach krwi…
W pustym pokoju. Przy regale...
Przy ścianie. Stoję w niemodnej koszuli. I patrzę. W blask oczu, które mogłyby być twoje.
Ale nie są i nigdy nie będą.
W ten blask szarego popołudnia. W te okna, która są zastępczo twoimi oczami.
Oczami z fałdami firanek. Falującym bielmem. Atomową kataraktą...
Stoję i patrzę.
Patrzę
za ciebie.
I słucham, słuchając za ciebie tego ptaka, po którym
nie pozostała nawet szczypta prochu.
Stoję twarzą do ściany.
Tej oto ściany
pełnej grudek mikroskopijnego kwarcu.
Przywieram nosem, czołem do chłodnej powierzchni. Do bieli. Do tej pajęczyny pęknięć…
I podążam paznokciem po tych rzekach, dorzeczach. Po tych krainach gorączkowej fantasmagorii.
W ciszy mojego oddechu. W piskliwym szumie. W biciu serca…
Jesteś tutaj?
Ja jestem.
Za oknem szary świt.
Deszczowy dzień.
Za oknem nagie gałęzie kasztanów.
I w tej ciszy. W tej zakurzonej otchłani pełnej martwego czasu…
W tej opuszczonej komnacie z białych ścian…
W żeliwnych rurach przetaczają się ciche jęki, bulgotania…
A więc,
ktoś tu
jeszcze jest.
A więc coś tu jeszcze żyje, mimo że dawno umarło. Jest nade mną. Piętro wyżej. Na poddaszu.
Kroki nade mną. Kroki. Czyjeś kroki.
Tam i z powrotem.
T a m i z p o w r o t e m…
A więc coś tam żyje. Albowiem żyje moim własnym życiem. Żyje wciąż we mnie,
tylko milcząc.
W absolutnym milczeniu…
Tylko te kroki. Moje własne k r o k i…
Mój nieżywy od dawna ojciec. Moja umarła matka…
Chodzą i snują się bez celu. Dotykają ścian.
Dotykają ich opuszkami palców jak ja.
Muskają je, jakby w straszliwej ślepocie
wiecznego unicestwienia.
Muskają je jak ślepcy,
co próbują okiełznać
tajemnicę czasu i miejsca.
Ja tu z nimi jestem.
Między nimi.
Są i nie są, zarazem.
Przemieszczają się,. Płyną…
Przekraczają przezroczyste bramy z powietrza.
Przechodzę.
Wchodzę między nich. Między te dwa skrzydła drżącego chłodu. W samo centrum próżni kosmosu,
która jednak nie jest próżnią a przestrzenią kipiącą od kwantowych fluktuacji.
Do niedających się przewidzieć odchyleń. Stochastycznych zmian w czasie. Niewykazujących
żadnej tendencji i całkowicie przypadkowych.
Opieram się teraz plecami o lodowaną ścianę. I widzę przed sobą
w dziwnym migocie fotele, kanapę, stół…
Dwie pufy, stolik z kryształową popielnicą…
Drzwi obite skajem. Regał w kolorze orzecha, z którego spoglądają na mnie twarze. Zamazane.
Twarze bohaterów z zapleśniałych stronic. Zapomnianych.
Na podłodze stosy pocztówek
zaadresowanych do nikogo,
z jakichś tam bliżej nieznanych okazji albo niesprecyzowanej rocznicy.
Rozrzucone. Wyblakłe,
poprzecierane.
Pogięte krajobrazy.
Popękana emulsja na zdumionych obliczach.
Pergaminowych.
Zdumionych moim szeptem
do samego siebie…
Moją cichą przemową.
Moją litanią niezrozumiałych, niewyraźnych słów.
Patrzą się na mnie. Przeszywają na wskroś. I wszytko na mnie spogląda
w tej monotonni przepływającego kurzu.
Na lastrykowych parapetach nie do końca wypalone świece.
Wystygłe.
Kładę policzek
na zimnym
kamieniu
I dotykam palcem.
Obrysowuję te resztki pełne zaschniętych grud…
Na dębowej klepce rozlewa się
w szczelinie źrenic
plama bladego światła.
W kapiących z kranu kroplach.
Do zlewu pełnego rdzawych smug.
W tykającym zegarze… Zatapiam się w konstrukcie przeszłego czasu. Niknę...
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-11)
***
https://www.youtube.com/watch?v=RMCWaTl2KlE
Arsis, 14 listopada 2024
Ja tu idę. Ja tu znowu idę. Jestem. Jestem tutaj. Jestem wciąż. Umierając widziałem półprzymknięte
oko swojego własnego ciała. Widziałem siebie w dole. Przed sobą. Obok. Ja, jako: nie-ja. Albo: ja-
on. Albo: ja-ono. Albo…
Moje ciało. Martwa powłoka. Zardzewiała skorupa pełna zeschniętych grud ziemi i w podartych
łachmanach.. Oblepiona, brudna bryła. Pełna blizn, rakowatych narośli.
Na drodze tej mijałem siebie i mijam nadal. W obrośniętych zielskiem bezdrożach. W deszczu.
Albo w słońcu padającym z ukosa.
W tnących jak miecze ostrych smugach promieni Roentgena.
Między gałęziami. W szeleście liści. W wątłych łodygach. Zielonych.
Refleksy nie dające spokoju.
Efekt stroboskopu.
Wywołujące epilepsję migotania i blaski.
Czarny dom. Samotny. Dom umarły. I cichy. Dom, w którym ojciec konał do białego świtu.
I wołał. Wołał, mając zaciśnięte powieki.
I wołał Marię. Nawoływał jakąś niedosiężną i milczącą Marię…
„Mario, Mario!”
I leżał nieprzytomny w rzygowinach
zmieszanych z krwią.
I robił pod siebie, tonąc w coraz większej kałuży.
„Mario, Mario!” –
padało
nieustannie.
W mdłym świetle wiszącej lampy.
Z uporem maniaka.
Z występującą na zimne już usta śliną. Wygięty w łuk doznawał wniebowstąpienia z wytrzeszczem
zdziwionych oczu. Z charczącym oddechem i z wyciekającym z nosa życiem.
Zimne zesztywnienie oblazło sufit i ściany w monotonnym glissando syreny alarmowej.
Na stepie.
Na pustkowiu sinym jak lodowate wargi trupa. Trwająca ewakuacja.
W szarości
deszczowych chmur.
W krzyku upiornej samotności
jakieś upiory.
Lidzie w maskach.
Przedzierające się zwidy
w rozbłyskującym od promieniowania powietrzu.
W mżących pikselach
wysypujących się
z ekranów martwych telewizorów.
Rozkołysane ciężarówki
z szarymi pakami.
Ciężarówki rozchlapujące błotnistą breję w kondukcie.
W żałobnej oprawie wniebowzięcia. Głosy z megafonów. Zachrypnięte zrywy.
Słowa.
Urywane frazy…Trzaski i piski.
Szmery pulsujących,
głośnikowych membran.
Sto razy. Jeszcze tutaj. I jeszcze.
W mroku rozpadliny przecinającej ziemię.
Stada kraczących kruków czarnych jak bezgwiezdna otchłań nocy.
Ciemno. Ciemno.
Ja tu byłem.
I jestem.
Jesteś tu jeszcze?
Widzę, jakby
wystające zewsząd ręce.
Jakieś kikuty wyrastające z ziemi. Spalone
Byłem tu
kiedyś,
będąc jeszcze.
I będąc znowu, nie byłem tu nigdy.
Ale jestem znowu, tak jak ty nie byłaś tu nigdy.
Albo byłaś od zawsze, tylko w miejscu nieistnienia.
Majaki. Majaki.
Zwidy.
Trwająca
nukleosynteza.
Wielki Wybuch. I znowu czarna otchłań. Wirujące dno. Wsysająca wszystko nicość.
W sąsiednim pokoju półmrok.
Na stoliku.
Na biurku stoi głowa z kamienia. Zresztą nie tylko jedna.
Całe ich roje.
Jakieś niedokończone popiersia. Wlepiające wzrok nie wiadomo w co.
Na podłodze lezące truchło w stosie rozsypanych piór i z czaszką jakiegoś ptaka. Jakiegoś dziobaka
bez oczu.
Gdzieś z ukrycia, dochodzi cichy szmer
nieskończonego wzrostu.
Miliony. Miliardy komórek. Tryliony nie wiadomo czego...
Czegoś nie stąd i nie stamtąd…
Czegoś, co zajmuje wciąż nowe obszary...
Na migoczących
ścianach
plamy zacieków.
Kreski popękanego tynku…
Jakieś gestykulacje
w ciągłych powtórzeniach, pertraktacje na migi.
Wśród cienistych sobowtórów rozchodzą się echa szyderczego śmiechu.
Zniża swój koszący lot ukrzyżowana
na strunach powietrza śmierć.
Jest coraz bliżej i oblizuje się lubieżnie.
Z rozwartym szeroko czerwonym łonem. Pulsującym wnętrzem.
Wilgotnym...
Poruszająca szczypcami. Wolno. Bardzo wolno...
Halucynogenne omamy. Głosy w mojej głowie. W głośnikach wielkich radiol nieustanne wezwania.
Komunikaty…
Na piaszczystej drodze.
W szmerze
straszliwej radiacji.
W szumie gorączkowej maligny, przemknęła gdzieś moja umarła już matka.
Przeszła w cichym utajeniu, w sennej godzinie. W piaszczystym pyle, któregoś dnia lata. Wśród
skwaru.
Mijam procesję splątanych ze sobą widm
o jednakowych twarzach. Zamazanych.
Korowód mgielnych oparów
jakiegoś cierpienia.
Przepływają. Płyną. Idą…
Cichym stąpaniem wypełniają ziemię.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-08)
***
https://www.youtube.com/watch?v=_NzOQV39-PA
https://www.youtube.com/watch?v=hpWbnr5mBX8
Regulamin | Polityka prywatności
Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.